top of page
Search

Indie są jak malarstwo Jacksona Pollocka. Szalona energia i porządek w chaosie,

paleta wielu kolorów i wrażeń.



1. Podróż



Już kolejną godzinę jechałam z nosem przyklejonym do szyby. NIe chciałam, by cokolwiek mi umknęło z tak nowych dla mnie widoków.

-Patrz Rajesh! Papugi! - wykrzyknęłam spontanicznie do mojego indyjskiego przyjaciela, siedzącego obok mnie. Duże, jaskrawozielone ptaki fruwały wokół wysokich palm. Pierwszy raz miałam okazję widzieć je poza klatką, w ich naturalnym środowisku.

-Taak, taak. Pełno ich tutaj. - powiedział, nie odrywając wzroku od telefonu.

Uśmiechnęłam się w sercu do różnorodności miejsc i kultur. Spontanicznie podzieliłam się z Rajeshem moim entuzjazmem, który w tym przypadku wydał się jemu zupełnie niezrozumiały. Jesteśmy z innych światów. Mój jest pełen wróbli i gołębi, jego - papug.


Droga z Kovalam do Maduraju nie jest zbyt długa jak na Indie. Obydwie miejscowości są w regionie Tamil Nadu i dzieli je siedem godzin jazdy autobusem. Jechaliśmy siedząc w wygodnych fotelach. Mogliśmy nawet wybrać opcję transportu z łóżkami. Nalegałam jednak, byśmy jechali na siedząco i za dnia. Chciałam obserwować przez okno życie Indii, rytm codziennych ludzkich zajęć, przyrodę… wszystko! Tylko mnie z całej naszej trójki zależało na wchłanianiu świata za oknem. Avinash spał z tyłu, Rajesh patrzył co chwila w swój telefon a ja prawie nie mrugałam powiekami, by z nieskończoną fascynacją obserwować tę inną dla mnie rzeczywistość, w której całkiem niespodziewanie się znalazłam. To była jedna z pierwszych moich dłuższych wypraw po Indiach, odkąd tu przyleciałam miesiąc temu z zimowej, grudniowej Szkocji. Mieliśmy kilka dni wolnego od pracy przy projektach graficznych. Właśnie zaczynało się hinduistyczne święto Pongal więc Rajesh zaprosił nas na czas jego trwania do swojego rodzinnego domu.


Między miastami nie było korków ulicznych. Widoki stawały się bardziej zielone, pełne wysokich kokosowych zagajników, pośród których stały skromne, niskie chatki, zmontowane z bambusowych badyli i przykryte liśćmi palm. Na pewno jednak mieszkały tam pokolenia rodzin, a kobiety zapewne nierzadko rodziły tam dzieci. Skąd mieszkańcy tych wiosek czerpali wodę? Jak się chronili przed wężami czy skorpionami? Bose maluchy biegały wokół domu całkowicie beztrosko. Ci co tu żyją musieli się dostosować do natury, a nie na odwrót, jak w większych aglomeracjach.


Gdy autobus przemierzał tamilskie miasta, na drogach gęstniał ruch i tężały dźwięki. Tak jak każdy inny kierowca, nasz również bez przerwy używał klaksonu. Jeśli nie musiał, nie zwalniał szybkiego tempa. Gdy widział motocyklistów, czy rowerzystów, których wszędzie w Indiach jest mnóstwo, po prostu spychał ich na krawędź drogi lub zmuszał do zatrzymania się. Mniejsze pojazdy mają ustąpić większym, takie tutaj niepisane prawo drogowe. Jedynie leniwie drepczące po jezdni krowy miały władzę, by nakazać kierowcy ograniczyć prędkość. Te momenty dawały mi możliwość dłuższego i dokładniejszego podpatrywania szczegółów gwarnego życia Indii.


Rzędy niewysokich budynków ciągnęły się blisko drogi jakby chciały utrzymać nurt pojazdów i ludzi, niczym koryto rzeki wodę. Tamilskie litery, wijące się dekoracyjnie na wszechobecnych szyldach, informowały tubylców co w danym sklepiku można kupić. Piękne, ale dla mnie nieczytelne znaki, czasem zdawały się być całkiem zbędne, to co sprzedawali ich właściciele widać było już z dystansu jak na dłoni. Tu zarośnięty gęstą brodą Indyjczyk o ciemnej karnacji wrzucał puri do wielkiego kotła z olejem, sprzedawał je z różnymi w smaku chutney. Można było najeść się u niego na miejscu. Zaraz obok na następnym straganie chudy mężczyzna pospiesznie obsługiwał kolejnych klientów, kupujących świeże owoce, które wyglądały przepysznie: mango, melony, jabłka, arbuzy, kilka rodzajów bananów, papaje, czy moje ulubione custard apple czyli “ciasteczkowe jabłka”.


Bardzo wiele w Indiach jest ruchomych straganów-wózków, ciągniętych przez sprzedawców. Nie wychodź z domu, czy z pracy, my przyjdziemy do ciebie! Obserwowałam z autobusu jak ciągną przed lub za sobą ciężkie konstrukcje z towarem.

Można kupić gorące jedzenie od sprzedawcy, przemierzającego uliczki z zabudowanym w wozie piecykiem na węgiel, podgrzewającym potrawy. Nie raz później miałam okazję to widzieć i też kupić posiłek. Pamiętam wspaniałe, ciepłe, świeżo prażone orzechy z takiego wozu. Widziałam idącą brzegiem ulicy starszą kobietę o zmęczonej twarzy, ozdobionej w uszach i nosie złotą biżuterią. Pchała przed sobą zadaszony wóz, na drewnianym blacie leżało żeliwne żelazko, podgrzewane węglem, po środku sterta pogniecionych ubrań, na wprost niej te już wyprasowane. Miałam okazję potem skorzystać w Maduraju z usługi takiej pani. Zobaczyłam ją z tarasu domu. Dźwigała swoje miejsce pracy i krzycząc coś po tamilsku, dawała w ten sposób znać okolicznym mieszkańcom, że mogą teraz skorzystać z jej usług. Moja bluzka była świetnie wyprasowana, ale… mała dziurka gratis.


Z innego ruchomego wózka można też było kupić świeży sok z trzciny cukrowej. Sprzedawca przeciskając przez prasę długie, grube łodygi, ćwiczył swoje muskuły. Kręcił kilkukrotnie ręczną korbką aż do ostatniej kropli soku. Piłam, ze świeżo skruszonym lodem, czasem z limonką i miętą. Orzeźwiająca pycha.

Popularnym napojem w Indiach jest również świeży sok-woda, pity prosto z młodego owocu kokosa. W wielu przyulicznych miejscach, szczególnie w mieście, czy większej wiosce, ktoś sprzedawał taki trunek. Można go było kupić z mobilnego stoiska, eleganckiego sklepiku albo też położonego na ziemi skrawku materiału, służącego jako stragan. Ułożone jeden na drugim, zielone owoce wielkości piłki do rugby czekały na spragnionego klienta. Gdy ten podchodził do stoiska, właściciel brał całkiem ciężki, solidny owoc w jedną rękę, w drugiej trzymając maczetę kilkoma wprawionymi ruchami odcinał jego górną część. W niewielki wycięty otwór wkładał słomkę lub też nie, i wręczał klientowi napój. Nieraz piłam wodę kokosową w Indiach. Na początku byłam zaskoczona jej smakiem, nie przypominała tego kokosowego rozreklamowanego, który znałam. Ten był bardziej wytrawny niż słodki. Polubiłam go i z przyjemnością za kilka rupii delektowałam się nim. Kokosy rosły też w kowalamskim ogrodzie, tam, gdzie mieszkałam. Wcale nie jest łatwo je zerwać! Potrzebny jest do tego solidny, długi na kilkanaście metrów kij, którym uderza się mocno w przytwierdzone do gałęzi owoce. Trudno jest uderzać długą i ciężką tyczką w cel umieszczony tak wysoko nad głową.


Dostęp do wody pitnej i innych orzeźwiających trunków w tak gorącym punkcie na mapie świata jest niezmiernie ważny. Nikt nikomu nie odmówi łyka wody. Z jednej butelki czy kubka, jeśli taka potrzeba, pije kilka osób. Europejczyk pewnie się wzdrygnie na tę myśl, ale Indyjczycy mają sprytny sposób picia, tak by nie dotykać brzegu naczynia. Kilka centymetrów nad rozchylonymi ustami i chlup. Podaj dalej! Zanim nauczyłam się tak pić, nieraz chodziłam z oblanym dekoltem.


W jednym z miast, które mijaliśmy wysuszona staruszka, z twarzą pomarszczoną przez czas, sprzedawała świeżo ścięte kwiaty. Wciśnięta między markowe sklepy, siedziała na ziemi i plotła z chryzantem różnej wielkości girlandy, które potem ktoś kupował, by zarzucić na szyje boginek i bogów. Była jedną z wielu sprzedających kwiaty w Indiach. To ważne zajęcie, służenie bóstwom. Gdy w jakimś miejscu ktoś sprzedawał kwiaty, można było się spodziewać, że gdzieś w pobliżu znajduje się świątynia. Mnóstwo ich w Indiach, maleńkich i potężnych, starych i nowych. Pachnącymi girlandami dekoruje się tam rzeźby, czy ołtarze.


Pamiętam, jak któregoś dnia, przechodząc obok stoiska pełnego pięknych bukietów jaśminów i chryzantem, zatrzymałam się na moment, by głęboko aż do płuc zaciągnąć się ich cudnym zapachem. Sprzedawca zaczął machać rękami, odganiać mnie jak natrętną muchę i krzyczeć coś po tamilsku. Na szczęście obok był Rajesh, który wytłumaczył mi w kilku słowach, że nie powinno się wąchać tych kwiatów. One i ich zapachy są darem dla bóstw.


Tamilskie kobiety mają tradycję wpinania we włosy róż, jaśminów, czy chryzantem. Robią to na co dzień i wygląda to powabnie. Na ich świecących kruczoczarnych włosach, nieraz posmarowanych olejem kokosowym dla ochrony przed słońcem i pyłem, kontrastują kolory białe, różowe, pomarańczowe. Nieraz są to kwiaty właśnie ze świątyń, złożone w darze poprzedniego dnia, teraz poświęcone i wręczane im przez kapłana.


Zza szyby autobusu nie mogłam czuć zapachów ani tych kwiatów, ani sprzedawanych owoców, ziół, czy świątynnych kadzideł. Szkoda. Ale na pewno nie żałowałam, że nie czułam zapachu, który regularnie mącił te przyjemne. Zapachu z rowów melioracyjnych.

Sunęły zaraz pod chodnikami, czasem częściowo tylko przykryte betonową płytą. Nierzadko też był to odkryty, ciągnący się wzdłuż ulic rów. Gdy sprzątano chodniki i sklepy, cały brud spływał właśnie w te kanały ściekowe. Niestety, system melioracyjny w Indiach jest w bardzo nędznym stanie. To widać i czuć, choć z czasem zapach ten miesza się w nozdrzach z wilgocią, pyłem i innymi zapachami Indii. Można się do niego całkiem szybko przyzwyczaić.


Indie kochają kolory, ornamenty i świecidełka. Barwy migały za szybą autobusu jak rozkręcony bączek-zabawka. Przystrajane są tam domy, miejsca pracy, wszelkie pojazdy. Samochód często nie ma działających przednich i tylnych świateł, obwieszony jest za to dekoracyjnymi lampkami. Kobiety w migoczących sari, mężczyźni w kolorowych koszulach. Wszyscy zajęci codziennymi obowiązkami, ale często ozdobieni od stóp do głów. Szczególnie na początku pobytu w Indiach syciłam wzrok bogactwem tkanin i wzorami wyszywanymi złotymi i srebrnymi nićmi.

-Skoro ubierają się tak szykownie na co dzień, w co się stroją, gdy mają wyjątkowe okazje, na przykład ślub?- zapytałam kiedyś Rajesha. On w odpowiedzi tylko się zaśmiał. Oczywiście, nie wszyscy mogli pozwolić sobie na piękne koszule, czy eleganckie sari. Zdarzało się, że czyjeś ubranie miało już jedynie kolor ziemi i kurzu. Jednak jego właściciel zawsze był czysty.


-Rajesh, co to znaczy? - wskazałam na wysoką, mniej więcej trzymetrową konstrukcję, stojącą na chodniku. Przyczepione były do niej plakaty z wizerunkami osób. Ich twarze otoczone były jaskrawymi lampkami, kolorowymi jak na bożonarodzeniowym drzewku, światełka uformowano w słonie, palmy i kokosy.

- Reklama partii politycznej - odparł.

- Hę?

Znowu zderzenie innych światów.


Przejeżdżaliśmy obok bogatych hoteli i nędznych chatynek, obok światowych marek sklepowych i ubogich stoisk. Mijały nas ekskluzywne samochody i wychudzeni rikszarze. Wszędzie jeździły motory i tuk-tuki. Ludzie chodzili, sprzedawali, siedzieli i medytowali, niektórzy spali gdzieś na murze lub bezpośrednio na ziemi. To jest właśnie twarz Indii, od skrajnej biedy po skrajne bogactwo, od luksusu po głód. Ale na każdym poziomie tej drabiny społecznej spotykałam się z życzliwością, nieskończonym dobrem w spojrzeniu. Ludzie, widząc mnie, przybysza o jasnej karnacji skóry, często okazywali zaciekawienie, nigdy rasizm. Gdy zza szyby autobusu mój wzrok spotkał się ze wzrokiem tubylca, zazwyczaj wymienialiśmy uśmiechy. Za ich serdeczną reakcją kryła się dla mnie wiadomość: “fajnie cię tu widzieć”. Tak właśnie się tam czułam, mile widziana.


Avinash wciąż spał. Rajesh spojrzał zza mojej głowy przez okno.

-Widzisz tę górę? - zapytał, wskazując palcem na spore wzniesienie, które bez żadnego uprzedzenia jako jedyne nagle wyrastało z niziny - to brama do Maduraju, znak, że już jesteśmy niedaleko. Nazywamy ją Górą Słonia, tu jest głowa, tu kształt trąby.

Starałam się dopatrzeć kształtu słonia, może nawet trochę mi się udało.


Pół godziny później autobus zatrzymał się na głównym dworcu miasta. Gdy wyszliśmy na zewnątrz z klimatyzowanego autobusu, zderzyliśmy się ze ścianą gorącego powietrza. Żadne z nas nie było tym jednak zaskoczone, styczeń jest upalnym miesiącem w tej części Indii.

Ja i Avinash podążaliśmy za Rajeshem, który zdecydowanym krokiem przebijał się przez fale głów, sunących w różnych kierunkach. Zmierzał ku postojowi tuk-tuków, podczas gdy jeden z kierowców wprawionym okiem już wyłowił z tłumu turystów i podjechał prosto przed naszą trójkę. Wrzuciliśmy nieduże, spakowane na kilka dni plecaki do środka pojazdu, sami usiedliśmy w całkiem ciasnym, ale wystarczająco wygodnym wnętrzu i ruszyliśmy w kierunku domu Rajesha.





2. Dom


Z ruchliwej i brzęczącej klaksonami ulicy, nasz tuk-tuk wjechał między rzędy ściśle do siebie przyklejonych mniejszych lub większych kolorowych domków, tworzących kręty labirynt. Zrobiło się nieco ciszej. Wąskie uliczki także tętniły życiem, ale bardziej kameralnym i spokojnym, takim, w którym jest czas, by usiąść na schodkach przed domem i porozmawiać z sąsiadami. Zapewne ci sami okoliczni widzowie obserwowali scenę codzienności. Może na widok mojej jasnej skóry i blond włosów, co znaczy nie częstego przybysza z dalekich stron, oderwali się od rutynowych rozważań.

Za zakrętem leżała krowa, zajmująca pół chodnika. Udostępniła tylko tyle miejsca, by tuk-tuk mógł się przecisnąć. Za kolejnym rogiem leniwie beczały dwie kozy, wciśnięte między zaparkowane wszędzie-gdzie-się-da motocykle. Tylko biegające dzieci wnosiły świeżą i nieokiełznaną dawkę energii w te zdające się toczyć monotonnym rytmem, życie uliczek.

Po minucie czy dwóch slalomowej jazdy, zatrzymaliśmy się przy jednym z piętrowych domów. Stał na rogu ulicy, oklejony południowym światłem dnia. Po przeciwnej stronie uliczki za ogrodzeniem, rosło potężne, rozłożyste drzewo, jednak o kilka metrów za daleko, by jego konary mogły rzucić cień na cytrynową fasadę domu. Ktoś dawno temu zbudował tam niedużą kapliczkę dla boga Vishnu i posadził je tuż obok. Kapliczka wciąż skrywała się w głębi gęstej zieleni.


Gdy tylko przekroczyliśmy próg domu Rajesha, kilka kobiet, jego mama Bhuvna, siostra Mahalakshmi oraz kilka cioć i wujków z dziećmi, serdecznie nas przywitało. Wszyscy na nas czekali. Autobus przyjechał z opóźnieniem więc tym bardziej każdy cieszył się ze spotkania. Po ciepłym przywitaniu i zrzuceniu z siebie plecaków, usiedliśmy w kręgu na podłodze wokół podanego posiłku. Kafelki dawały przyjemny chłód, one i wiatrak nad naszymi głowami były otuchą od nieustępliwego skwaru. W krajach o gorącym klimacie siedzenie bezpośrednio na podłodze jest standardem. Niektórzy wolą nawet spać na niej niż na wygodnych łóżkach.


Kobiety ustawiły miseczki i talerze, pełne indyjskich potraw: kokosowe chutney, popularne w tym regionie puri i vada, ziemniaczane curry oraz podobne do polskich pierogów, wegetariańskie kollakattai. Domownicy nie dołączyli się do posiłku, dopóki nie upewnili się, że po kilkugodzinnej podróży my się nasyciliśmy.

Jedzenie bezpośrednio dłonią sprawiało mi przyjemność. Dawało mi poczucie pełniejszego połączenia z naturą, jej darami. Czułam nie tylko zapach jedzenia, ale też bezpośrednio w dłoni jego ciepło i strukturę. Szło mi to całkiem nieźle, ale jeszcze czasami skupiałam uwagę bardziej na tym jak jem a nie co jem i jak to smakuje.

-Użyj kciuka, by wsunąć jedzenie do buzi, o tak - powiedział Avinash, demonstrując prawidłowy ruch. Powtórzyłam jego gest.

- No, teraz lepiej - uśmiechnął się.

Trzeba pamiętać, by jeść prawą dłonią. Lewej w Indiach używa się do zupełnie innej czynności… Prawą też przyjmuje się wszelkie prezenty, no chyba że się chce komuś solidnie dopiec.


Bardzo lubię indyjską kuchnię. Jest pikantna i często wegetariańska, co ułatwiało mi tam, niejedzącej mięsa, życie. Tamtejsze przyprawy, kolendra, nasiona musztardy, chili, to moje smaki. Po powrocie z Indii do Szkocji nie jadłam co prawda ryżu ponad pół roku, za dużo mi go serwowano pod koniec pobytu w ashramach. Do tej pory jednak tęsknię za miętowym chutney, chrupiącą dosą, wszelkimi świeżymi owocami. Po powrocie do Szkocji, goszcząc w indyjskich restauracjach, których jest mnóstwo, zawsze pytam o chrupiącą dosę, ale niestety bez powodzenia, a wcale nie jest łatwo samemu ją zrobić.


Wszyscy rozmawialiśmy po angielsku. W Indiach wiele osób mówi w tym języku, przyczyniła się do tego historia owego kraju. Jednak gdy język zmieniał się na tamilski, nie rozumiałam ani słowa. Tylko “nandri”, czyli dziękuję. Zapisywałam w swoim notatniku co jakiś czas tamilskie słowo, ale niewiele potrafiłam ich wyłowić z oceanu obcych dla mnie dźwięków. W samych Indiach jest wiele języków, w zależności od regionu. Czasem łatwiej jest Indyjczykom porozumiewać się między sobą po angielsku niż zderzać dwa różne języki. Na przykład, Avinash pochodzi z Kalkuty, północnej części kraju, jego rodzimy język to hindi. Rajesha-tamilski. Prawie cały czas rozmawiali ze sobą po angielsku.


Madurajska rodzina pytała mnie jak się czuję w Indiach, co mi się podoba, co już do tej pory zwiedziłam. Pytano mnie, jak wygląda polityka w moim rodzinnym kraju, czy mam rodzeństwo, co planuję jeszcze zwiedzić. Słowa między nami się nie spieszyły. Były spokojne, wsłuchiwaliśmy się w nie i myśleliśmy o nich, nie wrzucając żadnego w przepaść ignorancji. Miałam wrażenie, że wszyscy czerpiemy przyjemność z poznawania swoich kultur.


Po rozciągniętym w czasie posiłku wujostwo Rajesha poszło do swojego domu. Późnym popołudniem dołączył do nas jego tata, wrócił z pracy. Widać było na jego twarzy zmęczenie, powagę i odpowiedzialność. Niewiele się odzywał, uprzejmie się przywitał niemalże milcząc. Być może był powściągliwy przez wzgląd na obcą kobietę, która nagle pojawiła się w jego przestrzeni. A może po prostu chciał odpocząć. W Indiach standardem jest praca przez sześć dni w tygodniu, często po dziesięć godzin.

Drzwi do domu rodzinnego Rajesha prawie się nie zamykały, ciągle mieli gości. W zasadzie to nawet nie byli goście. Gość to ktoś bardziej obcy, przed przyjściem którego trzeba posprzątać, a co najmniej ogarnąć mieszkanie. Oni wszyscy byli “swoi”. Ciocie i wujkowie, kuzynostwo, nawet sąsiedzi. Dzieci z rodziny i dzieci sąsiadów równie śmiało siadały nam na kolana, małe serdeczne żyjątka z boską iskrą w oczach.


Czasami w madurajskim domu włączano telewizor. Nie lubię mącących spokój ducha i ucha pudeł, ale ten nadający po tamilsku zupełnie mi nie przeszkadzał. Pewnie dlatego że nic nie rozumiałam. Mogłam domyślać się jedynie przedwyborczych politycznych treści czy bolywoodzkich wywodów miłosnych. Moja uwaga jednak nie skupiała się wcale na pudle. Obserwowałam rzeczywistość.


W głębi jednej ze ścian wykuto mały ołtarzyk. Codziennie rano przed figurką boga Ganeshy czy Vishnu palono pachnące kadzidła i układano kilka małych kwiatów. Na jasnocytrynowych ścianach wisiało dużo rodzinnych fotografii. Czuć było bliskość między domownikami a tymi, którzy albo gdzieś wyjechali, albo już odeszli w zaświaty. Dbano tu o więzi międzypokoleniowe. Na pewno przy tym małym ołtarzyku dziękowano za każdy dzień i proszono bóstwa o pomyślność i spokój na przyszłość dla tych, co wciąż żyją i dla tych, których ciała zamieniły się w proch.


Rajesh położył głowę na kolanach swojej mamy. Tęsknił za nią. Cicho o czymś rozmawiali po tamilsku. Wysoki mężczyzna z szerokimi plecami w jednej chwili zamienił się w czułego chłopca, zbyt dużego by usiąść na jej kolanach, ale wciąż niezmiennie kochającego. Poprawił nieco okulary na nosie, a potem przymknął oczy. Bughva pogłaskała go po kręconej, bujnej czuprynie. Ujmowała mnie atmosfera panująca w tym domu. Była naturalna, niewymuszona w swej życzliwości. Prosta miłość przyozdobiona subtelnymi gestami wyswabadzającymi tęsknotę, szacunek i bliskość. Myślałam wtedy o moich wyborach z teraz, budujących rodzinną przyszłość. Mimowolnie też przychodziły do mnie momenty z przeszłości; co mi zabrała i czym obdarowała w moim dziecięcym gnieździe i nastoletnich latach.


Wieczorem, kiedy upał zelżał, mogliśmy posiedzieć na tarasie. Avinash, Rajesh i ja usiedliśmy przy donicach z aloesem i ziołami, które Mahalakshmi pielęgnowała w wolnym od studenckiej nauki czasie. Dzieci wciąż bawiły się na zewnątrz, starsi posiadywali na schodach, rozmawiali z sąsiadami. Ptaki w uwitych na rozłożystym drzewie gniazdach układały się w półmroku do snu. Nie było ich widać, ale musiało być ich mnóstwo, bo koncert był całkiem głośny.

Rajesh siedział w milczeniu. Zapewne precyzował plany dla naszej trójki na kolejne dni. Domyślał się, co one przyniosą, Avinash pewnie trochę też. Jego celem jako fotografa było przede wszystkim zrobić jak najlepsze zdjęcia z madurajskiej wyprawy. Jego zarośnięta gęstą brodą twarz, często dodatkowo zasłonięta obiektywem aparatu, była prawie cały czas niewidoczna. Ja natomiast, popijając herbatę, delektowałam się adrenaliną i motylami w brzuchu, myśląc o zwiedzaniu Maduraju, o obchodach święta Pongal i doświadczaniu kolejnych, zupełnie nowych wrażeń.




3. Miasto


Maduraj polubiłam od razu. Jak wszędzie w indyjskich miastach, tutaj również życie kipiało w każdym zakamarku. Czułam jednak, że tam bliżej mnie są indywidualne historie, pojedyncze twarze i zasłyszane ludzkie szepty. Powietrze zdawało się być wypełnione przez “tu i teraz”. Inaczej odbierałam Chennai, a tylko do tego miasta mogłam porównać Maduraj, bywałam tam regularnie głównie ze względu na spotkania biznesowe oraz… na dokręcanie aparatu ortodontycznego w gabinecie dentystycznym. Wioska Kovalam, tam gdzie mieszkałam, położona jest około dwudziestu minut jazdy motorem czy samochodem od Chennai. Podczas każdej wizyty w tej siedmiomilionowej aglomeracji, miałam wrażenie, że wkraczam w pędzące kłębowisko ciał. Nie lubię pośpiechu, to złodziej życia.

Moje przyjemne myśli o Maduraju to także zasługa ciepłego przyjęcia mnie i Avinasha przez rodzinę Rajesha. Czasem słuchałam ich wspomnień, połączonych z tym miastem, które karuzela czasu zamieniła z błahych na cenne, wywoływały u mnie mimowolny uśmiech.

-U tej pani kupowałem cukierki jeszcze będąc dzieckiem - powiedział Rajesh podczas jednego ze spacerów, wskazując na nieduży straganik ze słodyczami.

Wyobraziłam sobie małego chłopca, wspinającego się na palcach by sięgnąć po ulubiony łakoć. Ciekawe, że ta wątła budka, wyglądająca jakby ktoś ją sklecił poprzedniego dnia, stoi tu już ze dwadzieścia lat. Na początku mojego pobytu w Indiach miałam nieodparte wrażenie, że te chaotycznie wyglądające, wszędzie obecne stosy straganów, zbudowanych z surowców wtórnych ułożył przypadkowy wiatr. Myliłam się, nie ma w tych konstrukcjach nic z przypadkowości a budulec, jakim dysponował budowniczy, został maksymalnie i zmyślnie wykorzystany.

W ciągu kolejnych kilku dni, przemierzaliśmy krótsze lub dłuższe dystanse, autobusami, na motorach czy w tuk-tukach. O poranku jedliśmy wspólne śniadania, a potem aż do wieczora zwiedzaliśmy miasto lub okoliczne wioski.

Jednym z pierwszych miejsc, do których mnie i Avinasha zaprowadził Rajesh, była najważniejsza w mieście i jedna z najważniejszych w ogóle dla hinduistów, świątynia Meenakshi. Zbudowana w XII wieku, była i jest sercem miasta. To od niej rozgałęziają się, jak promienie od słońca, ulice najstarszej części Maduraju. Kolejni władcy rozbudowywali ją aż do XVI wieku, szczególnie po sporych zniszczeniach muzułmańskich najeźdźców.

Pierwsze zapiski o tym starożytnym mieście sięgają I wieku naszej ery. Można wyciągnąć z nich wniosek, że zanim zbudowano obecny wielki kompleks świątyń - dla Meenakshi i kilka kolejnych dla innych bóstw tuż obok tej najistotniejszej - w tym samym miejscu, już od początku istnienia miasta, stała tam inna świątynia, która była miejscem narad rządzących oraz uczonych.

Struktura architektoniczna tego ważnego miejsca kultu, w niczym nie przypomina chrześcijańskich kościołów kultury zachodniej. Żadnych naw głównych i bocznych, brak prezbiterium z ołtarzem głównym. Wewnątrz jest wiele mniejszych i większych ołtarzy, wnęk dla bóstw, którym można oddać cześć, podążając niekończącymi się korytarzami.

Na rozległym obszarze wzniesiono dwa główne i kilka mniejszych miejsc kultu, te najważniejsze są dla Meenakshi i Sundareswarar, kolejne dla innych bóstw. Wszystkie budowle tworzą widoczny z góry plan mandali. W ich skład wchodzą bramy-wieże, tzw. gopuram, których w sumie jest czternaście. Cztery najwyższe, otwierające się na cztery kierunki świata, sięgają na około pięćdziesiąt metrów wysokości. Zarówno te jak i reszta wież, pokryta jest od góry do dołu mnóstwem rzeźb, ukazujących zwierzęta i demony z mitologicznych opowieści oraz bóstwa i sceny przedstawiające historię hinduizmu. Każdą z figur, a jest ich tysiące, zdobi bogactwo mocno nasyconych kolorów. Cała ta sztuka jest misterna w detalu. Robi to niepowtarzalne wrażenie, patrząc na to już z daleka, a co dopiero z bliska!

Z ulicy, pełnej małych straganów, przeszliśmy przez wschodnią bramę. Z tego kierunku zawsze jest główne wejście. Podobno zachodnia brama otwierana jest tylko w pomyślne dni, gdy ma się pewność, że pójdzie się prosto do pięknych niebiańskich wymiarów. Zostawiliśmy nasze sandały pośród tysiąca innych zakurzonych par butów, do każdego hinduistycznego, sakralnego miejsca wchodzi się boso, i ruszyliśmy w tym samym kierunku co reszta zwiedzających. Codziennie kilka, czasem kilkanaście tysięcy ludzi, odwiedza to miejsce. Rajesh wcześniej bywał tam często, znał każdy jego zakątek, poznawaliśmy je idąc nierozłącznie we trójkę.

Gdy weszliśmy do pierwszej świątyni, od razu dało się wyczuć mistyczny klimat. Jej wnętrze, tak jak i kolejnych znajdujących się tam budowli sakralnych, wykute zostało w ciemnym, granitowym marmurze. Wszędzie patrzyły na mnie rzeźbione stwory i bóstwa, które ktoś uformował w kamiennych filarach. Nad głową rozciągał się wielobarwny sufit. Moment po przekroczeniu progu, usłyszałam delikatne medytacyjne dźwięki, grane na żywo przez kilku hinduskich muzyków. Zatrzymały one w locie moją duszę. Melodia, widok bogato zdobionych murów i trwające w ich zakamarkach figury hinduistycznych bogów obwieszonych kwiatami, zrobiły na mnie tak ogromne wrażenie, że, nie konsultując z moim umysłem, serce ułożyło ciało w pozycję lotosu. Ta muzyka była piękna. Odpłynęłam. Dryfowałam w środku magii i mistysyzmu, esencji czaru Indii. Nuty, które wydawały się niezmienne od wieków, odbijały się głębokim echem od murów, zaklęły w sobie czas. Ich rytmowi towarzyszyło subtelne światło, tańczące po wnętrzu świątyni.

Mogłam tam spędzić bezczas, ale Avinash i Rajesh, choć nie ponaglając, w którymś momencie podeszli do mnie. Wydawało mi się nawet przez moment, że chcą dołączyć do medytacji, mieliśmy jednak jeszcze dużo zwiedzenia.

Sunęliśmy korytarzami pełnymi potężnych filarów, tzw. mandapas. Na przestrzeni wieków, zbudowano ich w Meenakshi prawie tysiąc. Wielu władców lub sponsorów kontynuowało tradycję ich tworzenia. Stawiano je głównie w szerokich korytarzach i obszernych salach z myślą o przybyłych, by mogli przy nich usiąść, oprzeć się i odpocząć po podróży. Przy okazji mieli też możliwość przyjrzeć się bliżej wizerunkom nieśmiertelnych bóstw, każdy bowiem z tych mandapas udekorowany jest cudownymi płaskorzeźbami.

Oto Ganesha, bóg z głową słonia i ludzkim korpusem, opowiada, wyrytą w kamieniu, swoją historię. Być może w szczególności odwiedzają go pisarze, intelektualiści i podróżnicy, których jest patronem. Swoimi ogromnymi uszami wsłuchuje się w ich pytania, by podczas modlitwy wiernych i ich wewnętrznej ciszy dać mądrą odpowiedź. Ganesha ma też swoje tajemnice. Nikt do końca nie wie, dlaczego jeden z jego kłów jest złamany. Mówi się, że bronił przed bogiem Krishną swoich rodziców, Śiwy i Parvati. Inni uważają, że złamał go celowo, gdy chciał napisać poemat, nagle natchniony słowami mędrca Vyasy.

Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale Ganesha zadziałał na mnie jak magnes swoją magią. Kilka jego wizerunków przywiezionych z Indii, ustawionych jest w różnych miejscach szkockiego domu.

Podobno Shiva, jeden z najważniejszych bóstw w hinduizmie, dawno temu w srebrnej siedzibie w świątyni Meenakshi, wykonał swój kosmiczny taniec. Być może do dziś prawą stopą depcze nieświadomość w niewidzialnym dla nas muzycznym porywie. Tyle jeszcze do zatańczenia zanim ignorancja zniknie, drogi Shiva! Za to lewa jego noga unosi się już jakby w przestrzeń nieskończoności, dając śmiertelnikom nadzieję na radosny byt w innym wymiarze. Shiva posiadł wielką mądrość i oświecenie, ma otwarte trzecie oko, którym obserwuje to, co zakryte dla śmiertelnego spojrzenia. Tańczy z wężem zawieszonym na szyi, a fale jego włosów splatają się w jedno z wodami Gangesu, najważniejszej w Indiach rzeki. Nie wiem, czy się go bać, czy bezgranicznie ufać. On może wszystko, zabić i pobłogosławić. Domyślam się, że jego ostateczna decyzja będzie odpowiedzią na to, co kryje się w intencji każdego serca.

I oczywiście Meenakshi. Poczęta z ognia ofiarnego, urodzona z trzema piersiami i oczami ryby, stała się niezwyciężonym wojownikiem. Ten, kto byłby w stanie ją pokonać lub dorównać w walce, miał zostać jej małżonkiem. Żaden ze śmiertelników nie podołał wyzwaniu, aż do momentu, gdy spotkała Sundareswara. Po stoczeniu wyrównanej walki okazało się, że jest to bóg Shiva, wcielony w ludzką postać. Odtąd stali się boską parą a jej dodatkowa pierś, tak jak głosiła przepowiednia, zniknęła zaraz po ślubie, który został zawarty w madurajskiej świątyni. Teraz Meenakshi czuwa nad bliskim jej wspomnieniom miastem.

Tu pozuje diabolicznie wyglądająca, tańcząca bogini Kali, tam Vishnu, który jest Wszystkim we Wszystkim, wcielony w łabędzia lub żółwia, Ramę lub Krishnę, wszechmocnych awatarów niszczących zło, by wzmocnić potęgę dobra.

Bogów i boginek w religii hinduistycznej jest mnóstwo. Nie sposób za jednym razem przeniknąć tych wszystkich nieziemskich historii.

Avinash był nieco rozczarowany, że nie w każdym świątynnym zakamarku można było robić zdjęcia, odbierano to jako obrazę bóstw. Jednym z takich miejsc była sala ze złotym filarem, podobno sam środek architektonicznej mandali, kompleksu wszystkich budowli Meenakshi. Widać go było już z długiego korytarza, którym ku niemu zmierzaliśmy, lśnił na jego końcu ciepłym złotem. Po chwili weszliśmy do sali pełnej posągów bóstw, zwierząt i stworów z mrocznej wyobraźni. Lśniący, najważniejszy filar wznosił się pośrodku wnętrza, aż ponad sufit, przez otwór wykuty w sklepieniu. Nie wiem jak wysoko sięgał, bo znikał u góry w ciemnym tunelu. Zanim jednak tam niknął, dawał swój blask rzeźbionym w sali kolumnom, kładł się na nich pomarańczowym światłem. Z daleka wyglądało to jak zjawiskowy wielki kwiat, centralny filar jak pręcik, rzeźby jego płatki, tyle że ogromne.

Mimo że ludzi było wiele, nie było tam tłocznie. Jednak wszędzie można było widzieć zwiedzających. Niektórzy szeptali, inni całkiem głośno, wypowiadali modlitwy. Ktoś dawał ukłony przez jednym z ołtarzy, ktoś inny wznosił co chwila ręce ponad głowę. Przy kilku ołtarzach stał kapłan, gotowy pobłogosławić przybyłych, którzy ustawiali się do niego w rzędzie. Specjalnym pudrem, kungumam, w miejscu trzeciego oka, naznaczał każdego, kto do niego podejdzie, wypowiadając przy tym cicho jakieś magiczne tamilskie słowa. Wiele osób miało już te charakterystyczne kropki między brwiami, znaki, że są jeszcze bardziej otwarci na przyjście boskiej energii przez szóstą czakrę.

Kompleks Meenakshi pełni rolę nie tylko religijną, ale też handlową. W niektórych korytarzach, pod potężnymi figurami, wyrzeźbionymi w filarach, rozmieszczonych było mnóstwo małych stolików z wmontowanymi maszynami do szycia. Kiedyś na takiej maszynie szyły moje babcie. To co u nas jest zabytkiem, tam używa się na co dzień i robi na tym pieniądze. Co ciekawe, szyli tam tylko mężczyźni. W tym handlowo-usługowym niecodziennie wyglądającym kompleksie, można było od razu kupić wyroby pasmanteryjne oraz piękne tekstylia. Patrząc na te materiały we wszystkich kolorach tęczy, stałam jak zahipnotyzowana. Na miejscu można było kupić tkaninę, a za chwilę zlecić uszycie sari, torby, czy męskiej koszuli. Wiele z tych już uszytych cudeniek sprzedawano na miejscu. Oczywiście, sprzedawano tam także pamiątki, kwiaty, kadzidła i lampy oliwne, japamalas, czyli koraliki do praktyki duchowej, słodycze, zabawki i inne drobiazgi.


Bardzo mi było przykro, gdy dowiedziałam się, że właśnie w tym miejscu niecały miesiąc po naszej wizycie, wybuchł w Meenakshi pożar, spłonęły właśnie te sklepiki. Dla wielu pracujących tam ludzi, na pewno całym majątkiem były te piękne haftowane jedwabie, dekoracyjne kaszmiry i bawełny w kolorach tęczy czy maszyny do szycia.

Parę miesięcy po pożarze ponownie pojechałam do Maduraju. Jednym z pierwszych miejsc, jakie odwiedziłam, była ta świątynia. Korytarz ze sklepikami nie funkcjonował, zabarykadowano wejście do tej części kompleksu. Zionęła stamtąd ciemność i chłód. To był bardzo smutny widok i często później myślałam o tych, którzy stracili pracę.


Nadchodził wieczór a wraz z nim przyjemnie ciepło. Wyszliśmy ze świątyń na zewnątrz i usiedliśmy na schodach otaczających świątynny akwedukt, nazywany Akweduktem Złotej Lilii. Światło lamp z otwartych krużganków odbijały się w tafli wody. Obok nas bawiły się dziewczynki ubrane w odświętne sukienki, wirowały jak derwisze, dzwoniąc przy okazji typowymi w Indiach, bransoletkami, zawieszonymi na ich kostkach. Tak jak reszta zwiedzających, odpoczywaliśmy wciąż korzystając z czaru miejsca. Księżyc wkradał się w ciemny turkus nieba. Wyglądał jak mała świetlista kula, która chciała odpocząć na czubku górującej nad naszymi głowami Vimany, siedmiopiętrowej budowli, przykrytej na zwieńczeniu okrągłą, długą... karocą? Czyżby Meenakshi odleciała w kosmiczne przestrzenie na podobnym do tego pojeździe? Vimany w tym kompleksie były dwie, jedna właśnie dla jej głównej bogini, druga dla boga Vishnu. Czy on podążył za nią w nieskończoną podróż? Wiele starożytnych pism wspomina vimany, fruwające nad Indiami, są nawet ich dokładne opisy w poezji wedyjskiej. Cóż, kolejna zagadka z przeszłości dla nas już nie do rozwiązania.


Po ostatnim krótkim spacerze wokół świątynnych budowli, ruszyliśmy w stronę domu. Było całkiem ciemno, gdy wsiedliśmy na motory. W tej części Indii już po osiemnastej, podczas całego roku, zachodzi słońce. Ciekawiły mnie te ulice za dnia, ale również z innych powodów po zmierzchu, wyglądały inaczej. Wraz z nocą gdzieś w ciemnościach znikały sterty śmieci, bezdomni ludzie i psy. Bieda nie ma koloru, ma barwę ziemi, stapia się w jedno z ciemnością. Teraz ulice lśniły światłami bogatych hoteli, hinduskich i chrześcijańskich świątyń, migoczących lampek rozwieszonych na sklepach, palmach, na kolorowych straganach, otwartych przez całą dobę. Można było zajrzeć w okna bogatszych domów, jeśli tylko nie były otoczone wysokim ogrodzeniem. Chcąc nie chcąc, Indie w nocy stawały się bardziej radosne. Oczywiście, z bezpiecznej pozycji obserwatora. Jako pasażerka, mogłam bez zbędnego napięcia i do woli obserwować Indie podczas jazdy. Rajesh i Avinash bardzo dobrze znali tę kulturę i obyczaje, byli częścią tego świata. Wiedzieli, gdzie i kiedy można pojechać, jak się zachować, zadbać o nasze bezpieczeństwo.


Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze na sok, tradycyjny madurajski smak, jigarthanda. Piliśmy go tam regularnie, nie mogliśmy się powstrzymać, gdy tylko mijaliśmy znane już nam stoisko. Był pyszny! A potem poszliśmy do lokalnego baru na kolejne przysmaki.

Przyznaję, że nie bałam się pić czy jeść w miejscach publicznych w Indiach. Oczywiście, nie ma co wspominać o bogatych hotelach i restauracjach, Indie poznałam także z tej strony i śmiało twierdzę, że utrzymują tam wysoki standard. Mam na myśli przydrożne budki z napojami i jedzeniem. Herbatę, kawę i soki piłam z takich miejsc regularnie. Owoce ze straganów i sklepów były elementem moich codziennych posiłków. Czasem kupowałam jedzenie ze stoisk i nie czułam ku temu zbyt dużych oporów. Miałam jednak zakodowaną przez cały czas radę Rajesha: “lepiej nie kupuj rzeczy wyciąganych z oleju, tłuszcz może nieświeży”.

Przez prawie siedmiomiesięczny czas mojego pobytu w Indiach rozchorowałam się tylko raz na jedną dobę. Całkiem dobry wynik! Zjadłam w gościnie za dużo domowej roboty klarowanego masła, cóż, było naprawdę smaczne. Uważam też, że był to dla mnie znak opatrzności, by jednak nie jechać samej w keralskie góry, co właśnie miałam w planach. Rozchorowałam się zaraz po tym jak kupiłam bilet. Następnego dnia musiałam zrezygnować, nie wyobrażałam siebie tak osłabionej w podróży. Wycofałam przez internet zakup biletu oraz rezerwacje w hoteliku i moje ciało praktycznie od razu poczuło się zdrowe. Czy to nie dziwne?


Po ulicznym slalomie między układającymi się do snu krowami oraz wciąż trąbiącymi samochodami i motocyklami, wjechaliśmy między znane mi już domki. Opowiedzieliśmy w kilku zdaniach Lakshmi i Buhgvie, jak minął dzień. Potem we trójkę rozmawialiśmy na tarasie przy herbacie o tajemniczych kolejnych planach. Ja oczywiście nie chciałam wiedzieć zbyt wiele. Przyszedł więc moment na chłodny prysznic i sen.




4. Okolice


-Powiedz mi, Monika, który z tych wzorów wybrać na kolam? - zapytała mnie Lakshmi, pokazując serię zdjęć w telefonie komórkowym.

Zerknęłam no bogatą kolekcję namalowanych, a raczej usypanych, różnych geometrycznych kształtów, niektórych abstrakcyjnych, innych pełnych kwiatów i zwierząt. Część była bardzo barwna, inna ograniczona do bieli.

To nie była łatwa decyzja. Niemal każdy z nich, wykonany przed wejściem do domu, wyglądałby pięknie.

-Podoba mi się ten z pawiem, jak sądzisz?

Spojrzała na mnie.

- Pomożesz mi go namalować dziś wieczorem?

- Oczywiście! - uśmiechnęłam się na myśl o aktywnym włączeniu do tak istotnych pongalskich rytuałów.

Mimo że wiele kolam, zwanych też rangoli-rysunek, wygląda zachwycająco, wcale nie dekoracyjność jest ich najważniejszą funkcją. Przede wszystkim, zrobione tuż przed wejściem do domu, mają na celu chronić go i mieszkańców przed złymi wpływami oraz dostarczyć pomyślności na następny rok. Próg jest barierą, symbolicznym przejściem z zewnątrz do wewnątrz i ważne jest to, by nie pozwolić negatywnym siłom go przekroczyć. W trakcie Pongal przed każdym tamilskim domem, świątynią czy sklepem wykonane jest owo mniej lub bardziej imponujące dzieło sztuki. Dawniej często usypywano je z mąki ryżowej, by ptaki i inne zwierzęta mogły jej co nieco podjeść. Obecnie często używa się kolorowych pigmentów. W ciągu dnia kolam łatwo się więc zaciera, ktoś przejedzie motorem, ktoś inny podepcze. Nie szkodzi, bo kryje się za tym kolejna symbolika, przemijalności. W porze świtu, każdego dnia podczas trzydniowego trwania święta, namalowany przed progiem będzie nowy wzór.


Poranne słońce gładziło twarze domowników. Na ołtarzyku leżały świeże kwiaty, ktoś wcześniej zapalił nowe kadzidełko obok figurki Ganeshy. Krzątaliśmy się po kuchni, przygotowując śniadanie. Tylko Avinash patrzył się w telewizor. Taty Rajesha nie było w domu, o świcie rozpoczął pieszą pielgrzymkę do świątyni Palani, oddalonej o sto dwadzieścia kilometrów od domu. Pożegnał się ze mną poprzedniego wieczora.


Po śniadaniu wsiedliśmy na motory i zaczęliśmy wczesne zwiedzanie. Kolejny dzień pełen wszystkiego nowego był przede mną.

Jechaliśmy może dwadzieścia minut, zanim zatrzymaliśmy się w Thiruparankundram. Tak, wiem, że trudno tę nazwę nawet przeczytać, a co dopiero wypowiedzieć z pamięci! To miejsce to nowy madurajski dystrykt, a jeszcze parę lat temu niezależne miasto, w którym najważniejszą budowlą jest, wykuta tysiąc pięćset lat temu u podnóża wysokiej skały, świątynia Murugan. Na szczycie tej świętej góry, jest nawet starszy od tej świątyni, wyrzeźbiony w grocie, ołtarz Shivy, który być może był pierwszym miejscem modlitwy w tej okolicy dla starożytnych pielgrzymów. Tego dnia ja, Rajesh i Avinash mieliśmy stać się kolejnymi na przestrzeni wieków, pośród milionów duchów i tysięcy żyjących, którzy ku niemu zmierzali.


Góra przykuwała uwagę już z daleka, gdy jechaliśmy prosto ku niej przez kilka kilometrów.

Gdy zaparkowaliśmy, znaleźliśmy się na typowych indyjskich uliczkach, wśród kóz, krów, śmieci, samochodów i innych pojazdów. Mijaliśmy bawiące się dzieci, którym z oczu patrzył Bóg, Kosmos, czy Stwórca inaczej jeszcze nazwany. Ten charakterystyczny błysk w dziecięcych oczach widziałam póki co tylko w Indiach.

Na jednym z lokalnych stoisk kupiliśmy bonda, popularną w tym regionie słodką przekąskę. Rajesh wiedział, że podróż na wierzchołek świętej góry trochę potrwa, a te kulki zrobione na bazie cukru trzcinowego, były dobrym zapasem energii na kolejnych parę godzin.

Z wąskiego przesmyku ulicy weszliśmy na stare kamienne schody, pnące się wzdłuż drzew ku górze. Czasem w zieleni kryły się stare nagrobki. Wyglądały tam całkiem przypadkowo, bez pamięci i bez znaków kto, jak i kiedy odszedł w zaświaty. To wyraźny dowód na to jak wielu Indyjczyków nie przykłada zbyt dużej wagi do śmierci. Do śmierci ciała w wiecznej podróży duszy.


Nie wszyscy mieszkańcy Indii chcą, by palono ich ciała po śmierci. Niektórzy wolą być pochowani i dać czas ziemi na wchłonięcie tymczasowej powłoki. Jednak, jak na tak ogromną ilość ludzi w tym kraju, niewiele widziałam grobów i tylko niektóre z nich wyglądały na w miarę zadbane. Czasem pomalowanymi jaskrawymi kolorami, nieliczne, dziwnie wyglądające, pokryte terakotowymi płytkami, inne to kilka skromnych kamieni. Z symbolami bogów lub zupełnie skromne, prawie każdy z nich z miejscem na lampkę oliwną lub kadzidło. Jednak większość mieszkańców Indii woli, w formie pyłu, pofrunąć z wiatrem lub zniknąć w wodach Gangesu czy oceanu.


Jest jakaś tragedia w naszym ludzkim bytowaniu. Żyjemy ze świadomością przyszłego bólu i śmierci przez większość życia. A po ostatnim oddechu nie wiadomo co dalej. I w ogóle po co to całe zamieszanie, zwane życiem? Brzmi to jak kara, ale za co? Albo nagroda? Może i tak, jeśli tylko zapomnimy o niepokoju, związanym z tą tajemniczą częścią egzystencji: bólem i śmiercią. Ale jak można zapomnieć o czymś tak ważnym i nieuniknionym?

Już wieki temu Indie opanowały różne metody na kontrolowanie ludzkich emocji, także lęku przed śmiercią. Umysł wolny od ciężkich myśli i marnych strachów, zjadających cenny czas. Medytacje, skupianie się na oddechu, ścieżka środka, mantry...We wszystkich tych technikach widzę duży sens. Doświadczyłam ich na własnej skórze i na duchu, a czuję, że to kropla w morzu moich wewnętrznych potrzeb.


Z każdym krokiem w górę zostawialiśmy za sobą miasto. Przysiedliśmy na moment na wielkich głazach, by złapać spokojny oddech i popatrzeć na rozlegający się widok.

Gęsto rozesłane kolorowe domki, z jedną główną ulicą mniej więcej po środku, otaczały szeroki połać gładkiej ziemi, domyślałam się, że mogły to być tereny zalewowe podczas monsunów. Teren zabudowań natomiast zamknięty był w kręgu kilkoma jak to, na którym właśnie byliśmy, wzgórzami. Ich wierzchołki wtapiały się w jasny błękit niczym niezmąconego nieba.

Od głazów, dalej w górę, znowu zaczynały się schody. Łatwo było się po nich wspinać. Co jakiś czas wykute były w kamieniu zadaszone ławy, miejsce dla przybyszów, chcących odpocząć w cieniu.


Na szczycie jako pierwsze powitały nas małpy, wszechobecne ale nie nachalne. To typowe w Indiach, że tam gdzie turyści, tam często są i one. Z tego miejsca, od lewej strony, mieliśmy widok na miasto, które z tej perspektywy było już zupełnie maleńkie. Po prawej, kilkanaście metrów od nas, rozpościerała się stroma ściana skalna, wygięta u góry w łuk, tworząc naturalną masywną markizę. Wykuto w niej grotę i prastary ołtarz boga Shivy. Oddzielało nas od niego, wypełnione wodą, naturalne zagłębienie w skale. Nie było przy ołtarzu miejsca dla więcej niż dwóch trzech osób. Trzeba było przejść do niego po wąskiej kładce, na której stał opiekun miejsca. Otwierał kolejno dla wizytujących małą furtkę, by pielgrzymi mogli podejść bliżej do świętego miejsca, pomodlić się i zapalić świeczkę. Potem wyciągnał dłoń po pieniądze, w Indiach to całkiem normalne. Zaskoczył mnie jednak swoją arogancją, gdy powiedział:

-Nie chcę rupii, chcę pieniędzy z twojego kraju - usłyszałam.

Miałam w kieszeni tylko rupie więc nie dostał nic.


Ołtarz wyglądał bardzo skromnie. Nieduży, mało kolorów, kilka maleńkich rzeźbionych figurek wokół jednej, nieco większej, umieszczonej w wykutej skalnej wnęce. Paliło się tam kilka świeczek. Gdzie kryła się magia tego miejsca? W paru rzeźbkach? W pamięci duchów, w niewidzialnych Mocach? Nie wiem, ale powietrze tam było gęste od hipnotyzującego uczucia świętości. Nawet chciwy kapłan nie zmącił tej energii.


Avinash był bardziej skupiony na robieniu zdjęć małpom niż architekturze. Same wchodziły mu nie tylko w kadr, ale też siadały na ramionach i na kolana. Pełen ufności do nich, i wzajemnie, zrobił im naprawdę świetne zdjęcia. Miały tam na pewno dobre warunki na przetrwanie. Jeśli turyści im czegoś nie przynieśli do jedzenia, pewnie wyjadały resztki ze śmieci, wyrzucanych regularnie za wysoki mur, przez pracujących tam mężczyzn. Byłam świadkiem jak jeden z nich przechylił kubeł i wszystko poleciało w stronę miasta. Część zatrzymuje się zapewne na kamieniach, reszta spada dalej. O! Taka miła uczta dla małp i mniej przyjemna niespodzianka dla mieszkających poniżej obywateli.


Zeszliśmy ze wzgórza inną drogą, z widokiem na rzekę. Po około półgodzinnym marszu, usłyszałam dochodzący z daleka, a potem coraz bliżej i wyraźniej, metaliczny huk, niczym z fabryki. Zastanowiło mnie to, gdyż żadnej nie mogłam dostrzec na horyzoncie. Zagadka rozwikłała się nieco później. Hałas tworzył duet, wiatr i liście palmowego zagajnika u podnóża góry. Liście były twarde i szerokie na ponad metr, wyglądały jak wachlarze. Każdy z nich zakończony był ostrą, grzebieniową krawędzią. Zupełnie inne od tych na palmach kokosowych, które znałam między innymi z ogrodu w Kovalam. Wiatr uderzał w nie, a one odbijały się od siebie nawzajem. Odgłosy nie miały nic wspólnego z delikatnym szumem liści, jaki znałam do tej pory. Weszliśmy w głąb tego zagajnika, ale ze względu na prawdopodobną obecność węży, trzymaliśmy się wąskiej piaskowej ścieżki. Wsłuchiwałam się z zaciekawieniem w to nowe dla mnie brzmienie. Po powrocie do domu, w wolnej chwili, sprawdziłam nazwę tych drzew: Corypha Umbraculifera.


Minęliśmy zagajnik i przeszliśmy za nim po długim na kilkadziesiąt metrów, płaskim głazie, na którym, leżało parę rozciągniętych tkanin, chyba sari. Skąd się tam wzięły? Po chwili zobaczyliśmy małą, zieloną polanę i sadzawkę pełną lilii. Stała w niej po kolana w wodzie starsza kobieta, zakrywająca się od piersi w dół długim materiałem. Pomachałyśmy do siebie. Pewnie wcześniej kąpała się w tej wodzie, w której teraz robiła pranie. Silnie uderzała mokrym kawałkiem materiału o spory kamień. Domyśliłam się, że leżące na tym długim głazie tkaniny, należały do niej. Suszyła je w ten sposób na rozgrzanej powierzchni i na pewno niedługo musiała czekać. O tej porze roku kamienie na słońcu stają się tak gorące, że nie można zbyt długo chodzić po nich boso, łatwo można sobie poparzyć stopy.

Kilka chwil później zniknęła zieleń i zaczęły się zabudowania. Zobaczyliśmy ogromny, sztuczny akwen. Ogrodzony był metalowym płotem, na którym wisiało mnóstwo mokrych ubrań. Znów zrobiło się gwarno. Jedni tam prali, inni się myli, oczywiście pozostając w bieliźnie, a nawet ubraniu, dzieci i dorośli skakali do wody, ukojenie w upalne dni.


Rajesh wyciągnął z kieszeni swój telefon i zaczął filmować dwóch chłopców, ślizgających się po zakrytym płytką wodą głazie. Mieli wspaniałą zabawę do momentu aż jeden z nich upadł. Rozległ się krzyk bólu, z ust leciała dziecku krew. Rajesh zdecydowanym krokiem podszedł do niego, chwycił za rękę i pomógł wydostać się z wody. Otoczył go ramieniem, ale chłopiec wciąż płakał. Na szczęście, niedaleko był tata chłopca, ruszył w stronę dziecka.

- Chyba złamał ząb - zwrócił się Rajesh do ojca chłopca - poza tym chyba jest w porządku.

- Nandri - odparł mężczyzna.


Usiedliśmy we dwójkę na schodach przy akwenie. Avinash jak zwykle biegał gdzieś z aparatem fotograficznym.

-Dobrze, że tylko tak się skończył ten upadek, mogło być gorzej - powiedziałam do Rajesha.

-Aha, miał sporo szczęścia.

Dalej obserwowaliśmy ludzi. Niektóre rodziny odprawiały w wodzie swoje modlitewne rytuały. Zanurzali się w niej chorzy, wierząc, że jej magia zadziała uleczająco. Było też sporo małych dzieci, głównie chłopców, z zupełnie ogolonymi głowami.

-Dlaczego to dziecko ma ogoloną głowę? - zapytałam, przyglądając się marudnemu mniej więcej pięciolatkowi, który właśnie przyciągał uwagę swoich rodziców w jakimś nieznanym mi obrzędzie.

-Niedawno miał pierwsze w swoim życiu postrzyżyny, rytuał zwany Mundan. W ten sposób oczyszcza się jego duszę z negatywnych historii jego poprzednich wcieleń. Ma także zapewnić długie życie i powodzenie w obecnym. To ważne wydarzenie dla tradycyjnej hinduskiej rodziny.

-W naszej słowiańskiej kulturze też kiedyś mieliśmy tradycję postrzyżyn, ale minęła wieki temu.

Zanim opuściliśmy to miejsce, przeszliśmy obok starej świątyni Murugan i kilku bazarków. Zaraz potem dołączył do nas Avinash.

-Gdzie teraz ruszamy, Rajesh? - zapytałam, poklepując siedzenie motoru.

-Mamy zaproszenie na herbatę - odparł nieco zagadkowym tonem.


Przejechaliśmy przez miasto, które z czasem rozrzedziło swój nurt uliczny i znaleźliśmy się pośród zielonych krajobrazów. Zaraz za niedużym mostkiem zaczynała się wioska Keeladi. Minęliśmy rozległe pole ryżowe, na którym z sierpem w ręku, pracował mężczyzna. Miał charakterystyczne, zawinięte niemal za uszy, wielkie wąsy. Ubrany w lungi, typowy w wielu gorących krajach męski strój, zakrywający jedynie od pasa w dół.

W wiosce krzyżowało się kilka wąskich, ubitych w piasku uliczek, przy których stały skromne, murowane domy. Rajesh i Avinash zaparkowali motory i weszliśmy do jednego z nich.


Znaleźliśmy się w skromnie wyposażonym, dość ciemnym wnętrzu. Było tylko jedno małe, zasłonięte drewnianymi skrzydłami okno, pewnie ze względu na ochronę przed skwarem.

Był to dom wujka Rajesha. Przywitał nas tam wraz ze swoją żoną, trzema córkami i ich kuzynem, Kamesem.

Morelowe ściany wszędzie były pokryte dziecinnymi rysunkami. Nieskoordynowane, chaotyczne linie, zrobione kolorowymi mazakami, długopisami i czym popadło, wyglądały jak niechlujna, ale za to oryginalna tapeta. Zapewne każde kolejne dziecko, miało swój wkład w tej przypadkowej twórczości.

-Bardzo lubię rysować, mam nawet swój szkicownik, wiesz? - zwróciła się do mnie najstarsza córka.

Acha, już jasne, kto wykonał najwięcej tych ściennych dekoracji - pomyślałam.

-Czy to ty jesteś autorką tych wszystkich dzieł? - zażartowałam, wskazując na nie - Pokaż mi swój szkicownik, chętnie zobaczę, co jeszcze zrobiłaś.

Chyba czekała na to pytanie. Szybko zniknęła w innym pomieszczeniu i za moment pojawiła się z zeszytem.

Hema, tak jej było na imię, miała może czternaście lat. Jak wiele indyjskich dziewcząt, zaczesywała do tyłu swoje długie włosy, odsłaniając przy tym ładnie przylegające uszy, ozdobione złotymi kolczykami. Na okrągłej twarzy z pełnymi ustami widać było jednocześnie odwagę i delikatność. Tego dnia ubrałyśmy się przypadkowo w podobne niebieskie kolory.

-Lubisz spędzać czas tworząc, widzę to w twoich pracach - powiedziałam, oglądając kolorowe pejzaże, ptaki i różne inne kształty, mniej lub bardziej wyimaginowane.

Uśmiechnęła się.

Widziałam też, że potrzebowała kilku istotnych wskazówek, by ruszyć z talentem i pasją do przodu.

-Wiesz, może narysujemy coś teraz, razem? - do głowy przyszła mi spontaniczna myśl - Kasem, ty nam popozujesz, w porządku?

Chłopak poczuł się nieco speszony, ale nie oponował.

Karina podskoczyła z radości. Za moment obie miałyśmy ołówki w dłoniach.

-Trzymaj rękę prosto w łokciu, przymróż jedno oko i odmierz proporcje ołówkiem - mówiłam i jednocześnie demonstrowałam odpowiednią pozycję - Ile razy długość głowy mieści się w długości reszty ciała? Zaznacz to kilkoma punktami na kartce.

Dziewczynka wchłaniała nową wiedzę.

-A teraz przypatrz się kierunkom ciała modela: ręce, dłonie, nogi… Jak układają się względem siebie?

W zasadzie, ostatecznie to ja rysowałam a Hema patrzyła. Nie odrywała wzroku, zdawało się, że chce zapamiętać wszystko z tej pokazowej lekcji. Jestem ciekawa, ile razy po tym spotkaniu prosiła Kasema lub siostry, by jej pozowali.


Podczas trwania naszego spotkania przy rysowaniu i piciu chai, dowiedzieliśmy się od rodziny Rajesha, że w głębi tych lasów właśnie trwają wykopaliska archeologiczne. Trzeba było koniecznie je zobaczyć, taka okazja! Zanim jednak ruszyliśmy, zrobiliśmy sobie wspólne, pamiątkowe zdjęcia. Bardzo lubię do nich wracać, przypominają mi o spotkaniu, pełnym życzliwości i przyjemnej energii.

Niewiele później, zaraz po zrobieniu kilku fotografii, Kames i Hema wskoczyli na rowery, byli naszymi przewodnikami po tych lasach. My za nimi na motory i ruszyliśmy po piaskowych, leśnych ścieżkach.


Pierwszy raz byłam w lesie palmowym, nie zagajniku czy skwerze, ale w prawdziwym lesie palmowym! W porównaniu do lasów, które znam z Polski czy Szkocji, nie był bardzo gęsto zarośnięty, światło słońca i lazurowy błękit nieba bez większego wysiłku przebijały się przez korony palm. Wysokie i smukłe jak kolumny z wygrawerowanym przez naturę na pniach ornamentem, wyglądały niczym dekoracje w wielkiej sali. Szerokie parasole liści nad naszymi głowami, błyskały w słońcu różnorodną paletą zieleni i przy okazji kładły cienie na trawy, rozświetlone popołudniowymi promieniami. Byłam zauroczona tym miejscem. Dzikim, innym, nowym dla moich zmysłów.


Zatrzymaliśmy się przy leśnym strumieniu. Rajesh zostawił tam swoje wspomnienia i na chwilę chciał do nich wrócić. To tutaj, właśnie przy tej wodzie, lata temu spędzał z kuzynami czas zabawy. Wybraliśmy dobry moment na przystanek, bo do strumienia biegło, przeciskając się między palmami, stado spragnionych kóz. Kolejno, dziesiątki jasno i ciemnobrązowych zwierząt, migało przed naszymi oczami. Odczułam ten krótki moment jako pełen magii, scenę jak ze snu. To światło, parasole palm, kozy przy strumieniu… Nie był to obraz znany wcześniej mojej świadomości.

Podobne uczucie nierealności przyszło do mnie także parę minut później, gdy w dali zobaczyłam malutką figurkę kobiety w sari, opartej plecami o jedną ze strzelistych palm. Trzymała przy uchu telefon komórkowy, zapewne wyszła z ukrytej, ledwie wypatrzonej przeze mnie małej chatki, by złapać zasięg.


Stwierdziliśmy, że dalej z tego miejsca ruszymy piechotą. Szliśmy piaskowymi wąskimi ścieżynkami między drzewami, coraz głębiej i głębiej aż zobaczyliśmy z daleka namioty i kilka osób wokół nich. Im bliżej podchodziliśmy, tym więcej szczegółów mogliśmy zauważyć. Namioty były spore, służyły za tymczasowe miejsce zamieszkania. Ustawiono je wśród palm po dwóch stronach ścieżki i ogrodzono zieloną siatką. Dróżka wiodła kilkadziesiąt metrów dalej, do terenu otoczonego taką samą zieloną siatką-płotem. Dotarliśmy do centrum wykopaliskowego.


Tuż przy wejściu na teren pracy, siedział pod palmami przy biurku, za stosem papierów, mężczyzna w średnim wieku. Trzeba przyznać, że był to kolejny surrealistyczny widok. Taki las, cóż za zjawiskowe miejsce pracy biurowej!

Oderwaliśmy go swoją obecnością od robienia jakichś notatek.

-Czy możemy...? - spytałam, patrząc to na niego, to na wykopaliska. Słyszałam od Kamesa, że niezbyt chętnie widzą tam ciekawskich. Liczyłam jednak na to, że zrobią ustępstwo dla turystki, która, już na pierwszy rzut oka widać, przybyła z daleka.

Nie powiedział ani słowa, spojrzał się bez nadmiernego wyrazu. Na zgodę, że możemy wejść, ani zachęcająco ani zniechęcająco, machnął ręką.


Ruszyliśmy zatem na przód. Zobaczyliśmy spore, regularne zagłębienia w ziemi, ściany starożytnych ruin. Dawna architektura kryła się tuż pod powierzchnią gruntu. Pewnie właśnie stąpaliśmy po jeszcze nie odkopanych budynkach. Te odkryte ciągnęły się jak szachownica, utworzyły regularne rowy-kwadraty, do których pracownicy schodzili po długich drewnianych drabinach. W tych pradawnych pokojach, gdzie być może zaczynała się tamilska historia, około czterech tysięcy lat temu, tętniło życie. Teraz pamięć o nich wracała, na nowo odkrywano długo milczące wieki.

Kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn pracowało w ciszy lasu. W większości byli to pewnie mieszkańcy okolicznych wiosek, najtańsi pracownicy. Niektórzy z nich wybierali kamienie i ziemię, siedząc w zagłębieniu, między dawnymi murami. Starsze kobiety czekały na powierzchni, by odebrać ten gruz. Na czubkach głów miały, zwiniętą w nieduży, okrągły wałek, bawełnianą tkaninę. Stawiały na nim spore misy z gruzem i, nie używając rąk, transportowały go kilka metrów dalej, na obrzeża wykopalisk.


Jedna z kobiet, zaciekawiona naszym przybyciem, zaczęła nas zaczepiać pytaniami. Mimo wieku, a wyglądała na osiemdziesiątkę, miała mnóstwo wigoru. Zdawało się, że przewodzi grupie pozostałych kobiet. Ruszyły za nią, gdy ta znalazła się przy nas. Jej uwaga skupiła się na mnie. Uśmiechała się do mnie szeroko, pokazując swój ostatni przedni ząb i cały czas coś mówiła. Zdjęła mi nawet okulary przeciwsłoneczne z nosa i założyła na swój. Było to całkiem zabawne spotkanie, do momentu gdy wśród tych żartów, sięgnęła po swoją misę pełną gruzu, którą cały czas miała na głowie i położyła na mojej. Ten ciężar pamiętam wyraźnie do dziś. Dalej się uśmiechałam, ale w sercu poczułam żal dla tej kobiety, złość na nierówności społeczne i nierówności między krajami. Za tyle wspaniałych rzeczy, tyle rękodzieł, cały ogrom wysiłku, jaki wkładają w przetrwanie Indyjczycy, często płaci się im grosze i nierzadko ryzykuje ich życie.


Teraz Keeladi wygląda zupełnie inaczej niż podczas mojego pobytu dwa lata temu. Wtedy było cicho, praktycznie żadnych turystów, tylko kilka odkopanych starożytnych komnat i pokoi. W międzyczasie wycięto znaczną część lasu palmowego, by móc przywracać do życia kolejne ukryte pod ziemią fragmenty zapomnianych ruin. Obecnie miejsce to przyciąga kilka tysięcy zwiedzających dziennie. Policja musi pilnować ładu, by archeolodzy i zatrudnieni miejscowi, mogli kontynuować pracę.

Pośród cennej architektury odnaleziono tam fragmenty rzeźb, biżuterie, karneolowe koraliki, złote ozdoby, ceramikę wypalaną w piecu. Najciekawsze jednak dla badaczy starych kultur są odkryte tam skrypty, dowodzące istnienia w tym regionie języka pisanego już ponad cztery, a niektórzy nawet uważają, że sześć tysięcy lat temu. Na niektórych odkopanych garncach, wyryte są nazwiska, być może ich pradawnych właścicieli. Próbki tych odkryć zbadano najnowocześniejszymi technikami w kilku miejscach na świecie.

Prace w Keeladi wciąż trwają. Jak to miejsce będzie wyglądało następnym razem, gdy być może je odwiedzę? To będzie już zupełnie inne wspomnienie.


Zapadał zmierzch, gdy wracaliśmy do domu. Ciepło wieczornego powietrza przyjemnie dotykało skórę. Na okolicznych uliczkach wokół domu rodziny Rajesha, krzątało się sporo osób, głównie kobiet i dzieci. To był czas na malowanie kolam, jutro początek Pongal. Wiele wzorów było już zakończonych, inne wciąż usypywano w świetle ulicznych lamp. Chodniki wyglądały jak bogato haftowane dywany albo ukwiecone łąki. Jako że domki na tych uliczkach, ściśle przylegają do siebie, kolamy także były od siebie w niewielkich dystansach. Tworzyły jeden długi kolorowy rząd.


My także usiedliśmy na zewnątrz. Dołączyły do nas nastoletnie dziewczynki z sąsiedztwa, od razu było widać, że to podwórkowe przyjaciółki. Całkiem dobrze mówiły po angielsku. Jedna z nich miała gorącą, szaloną krew. Przebojowa Kaushika.

-A wiesz, że masz indyjskie imię? - powiedziała do mnie. Nie pierwszy raz słyszałam, że imię Monika jest bardzo popularne w Indiach.

-Aha, ale w moim kraju też jest sporo Monik - uśmiechnęłam się. W zasadzie było mi miło, gdy tak często ktoś mnie pytał jak mam na imię i w odpowiedzi słyszałam, że to imię jest indyjskie. Czułam się wtedy bardziej jedną z nich. Bo przecież jestem jedną z nich, jedną z tamtych i kogoś tam jeszcze. Planeta-rodzina.

- Co robisz w Indiach?

-Pracuję jako grafik i malarka, zwiedzam… A wy, co chciałybyście robić, jak dorośniecie? - zwróciłam się do Kaushiki i jej koleżanek.

-Ależ my wcale nie jesteśmy ambitne! - odparły przekonane jednym chórem.

Wybałuszyłam oczy i zmarszczyłam czoło. Kolejne zderzenie kultur, nigdy nie usłyszałam takiej odpowiedzi od polskiego nastolatka. Takich momentów nagłego zaskoczenia miałam sporo w Indiach.

-Nic nie przychodzi wam do głowy, co lubicie robić i jak przekształcić waszą pasję w pracę?

Zastanowiły się chwilę.

-No może… chciałabym być nauczycielką - wybąkała nieśmiało jedna z nich.

-Wspaniale! A ty, Kaushika?

-Ja kocham sport. - wykrzyknęła, przy okazji machając nogą niemal ponad swoją głowę.

Już lepiej, czasem trzeba tylko zadać duszy odpowiednie pytania.

Kto im powiedział, by nie być ambitnym? Społeczeństwo? Rodzina? Masz zostać żoną tego i tego, a potem urodzić dzieci i dbać o dom. To wielkie i ważne zadanie, ale nie dla każdej kobiety. Wciąż wiele z nich w Indiach nie ma wyboru, odnośnie ważnych życiowych decyzji. Bardzo często to rodzice wybierają męża dla córki, a dziewczyna widzi swojego przyszłego życiowego partnera raz czy dwa przed ślubem. Może nawet zamienią ze sobą parę słów, jeśli mają “wyrozumiałych” rodziców.

Po rozmowie z dziewczynkami o ambicji, ja również zadawałam pytania swojej duszy.

A może bycie ambitnym wcale nie jest takie dobre? Łatwo można się w niej zatracić, zgubić istotny sens istnienia. A co właściwie jest istotą bytu? Dla mnie życie w świadomości, szeroko rozumianej miłości i wewnętrznej harmonii. Jak to osiągnąć? Czy ambicja w tym pomaga? Dobrze jest trzymać się myśli buddyjskiej, opisującej ścieżkę środka. Warto poznać siebie, kim jesteśmy i gdzie się kryją nasze talenty, a potem je rozwijać i się nimi dzielić z innymi. Ale w tym całym procesie życia ważne jest, by pozostać elastycznym i gotowym na wołanie duszy w inny jej zakątek, jeśli czujemy, że coś się dzieje nie tak podczas realizacji ambitnych planów.

Tak właśnie czułam, gdy zamykałam na amen moją pracownię w Warszawie. Ale to inna historia.


Mahalakshmi przygotowała pigmenty o pięknych, nasyconych barwach. Wręczyła mi telefon komórkowy, gdzie wyświetlało się wybrane wcześniej zdjęcie wzoru na kolam, pawia wpisanego w formę koła, otoczonego wachlarzem swoich bogato zdobionych piór.

Zaczęłam usypywać białym proszkiem na chodniku zarys, to było moje zadanie. Gdy był już gotowy, razem z Mahą i Bughvą, zaczęłyśmy dekorować go kolorowymi pigmentami. Później dołączyła do nas także Kaushika. Wszystkie razem uczestniczyłyśmy w rytuale Pongal. To było takie spajające, jednoczące, plemienne... Odczuwałam radość.




5. Ocean


Obudziliśmy się kolejnego dnia przed świtem, niebo wciąż miało szafirowy kolor. Musieliśmy zacząć dzień jak najwcześniej, przed nami były ponad trzy godziny podróży, a planowaliśmy wrócić jeszcze tego samego dnia.

Wybieraliśmy się do Dhanushkodi, miasta duchów, wielkiej wody i śmiertelnych cyklonów. To najbardziej wysunięta na południe część subkontynentu indyjskiego. Za tym miastem są już tylko fale, które wcześniej dotykały brzegi Sri Lanki.

To miała być moja pierwsza podróż indyjską koleją.

Jechaliśmy zwykłym, dalekobieżnym pociągiem. W środku było tylko to, co niezbędne: siedzenia wykonane z niezniszczalnego plastikowego tworzywa, w ścianach gniazdka na podładowanie telefonu czy laptopa, wiatraki nad głowami oraz nad siedzeniami metalowe półki na bagaż. Zdziwiłam się, gdy zobaczyłam Avinasha, wspinającego się na jedną z nich. Od razu ułożył się w pozycji do snu. Jak on mógł oko zmrużyć, leżąc jedynie na tych metalowych prętach? Śpioch.

Mieliśmy wygodne miejsca, jeśli nie brać pod uwagę twardości siedzeń. Każde z nas pojedynczo, bez ścisku i przy oknie. Co prawda, wszystkie miejsca siedzące były zajęte, parę osób też siedziało na podłodze, ale nie było ścisku. Nie zdziwiłam się jednak, gdy podszedł do mnie mężczyzna z kilkuletnią dziewczynką i posadził na mnie bez słowa. “W porządku, nie mam nic przeciwko temu, by potrzymać ją na kolanach podczas podróży”, pomyślałam i uśmiechnęłam się do mężczyzny. Ale on wyjął telefon, zrobił mi i dziecku zdjęcie, a potem ją wziął z powrotem na ręce i zniknął bez słowa. Przyznaję, miałam wiele sytuacji, że ktoś przypadkowy robił mi zdjęcia, czasem pytając o zgodę czasem nie. Miałam też wielu niemiłych natrętów, wpychających telefon przed mój nos. Ale ten epizod z pociągu, był tak zaskakujący, że nie zdążyłam nawet na niego zareagować.


- Monika, spójrz - powiedział Rajesh w którymś momencie podróży - jesteśmy na moście Pamban.

Jechaliśmy tuż nad oceanem! Miałam wrażenie, że się unosimy nad jego taflą. Z dwóch stron tylko woda, żadnych widocznych krawędzi mostu, żadnych skał. Obudziliśmy Avinasha, przecież nie mógł tego przegapić! Zaraz usiedliśmy w otwartych drzwiach pociągu i wyciągnęliśmy przed siebie nogi. Jakieś dziesięć metrów pod nami sunęła oceaniczna głębia. Taka droga, przez prawie dwa i pół kilometra powolnym tempem, aż do Rameswaram.

Stamtąd ruszyliśmy dalej tuk-tukiem, do Dhanushkodi.


Jechaliśmy przez dwadzieścia minut prostą drogą, ciągnącą się wzdłuż wąskiego cypla. Z jednej strony widzieliśmy Zatokę Bengalską, z drugiej Ocean Indyjski. Pomiędzy wodami i drogą były gładko rozkładające się piaszczyste plaże. Trzy kolory zdominowały ten skrawek ziemi. Wąska linia asfaltu przecinała jasnozłoty kolor piaskowych plaż, ten łączył się z turkusem wody, a woda z gładkim błękitem nieba. Przez kilka kolejnych kilometrów nie było prawie żadnego ruchu ulicznego. Co jakiś czas widzieliśmy gromadkę ludzi, ciągnących na plaży sieci z połowem. Dwie kilkudziesięcioosobowe grupy, oddalone od siebie może o kilometr, wyławiały oceaniczny dobytek. Śpiewali przy tym, nadając melodią wspólny rytm do kroku.


Na początku drugiej dekady XX wieku, Dhanushkodi stało się miastem indyjsko-brytyjskim. Stworzono tam wówczas świetny punkt handlowo-komunikacyjny między Indiami i Sri Lanką, państwami, oddalonymi od siebie w tym miejscu, od brzegu do brzegu, niespełna czterdziestoma kilometrami. Podobno, gdy jest przejrzysty dzień, można zobaczyć z krańca Indii zarys państwa-wyspy. Z Chennai, w tym czasie nazywanego Madrasem, do Dhanushkodi wiodła kolej, zaś dalej do Sri lanki pasażerowie płynęli promem. Wówczas w Dhanushkodi wzniesiono dworzec kolejowy, szpital, kościół, kilka szkół, wykonano solidne drogi dojazdowe wzdłuż wybrzeża. Już w tych czasach było to miejsce odwiedzane przez turystów i pielgrzymów. Dla nich otwarto hotele i wiele punktów usługowych. To małe indyjskie miasteczko tętniło życiem, do pewnego momentu.


Tuż przed Bożym Narodzeniem w 1964 roku, nadszedł najczarniejszy moment w historii tego miejsca. Z prędkością 250 kilometrów na godzinę, nad miasto nadciągnęły wiatry cyklonu, unosząc przy tym fale wysokie na osiem metrów. Dla miasta położonego w tak newralgicznym geograficznie punkcie, oznaczało to koniec jego istnienia. W ciągu kilku godzin woda całkowicie zakryła krawędź cypla a wraz z nim całe miasto. Przez kilka dni ci, którym udało się uciec przed wielkimi falami, odcięci byli od świata wysoką wodą. Podobno dwóch meteorologów, którzy na bieżąco mieli informować o zmianach pogodowych w tym rejonie, mimo wiadomego zagrożenia, zostali w Dhanushkodi na czas trwania cylkonu. Przeżyli tylko dlatego, że przez kilkanaście godzin tkwili przywiązani do mostu. Czyżby nawet oni nie spodziewali się, że sprawy przybiorą aż tak dramatyczny obrót? Wyobrażam sobie, że wielkie fale zapewne regularnie ich zakrywały, odbierając oddech. Rozszalały ocean pchał na nich fragmenty ciał ludzi i zwierząt, połamane skrawki miasta, meble, budynki, łódki, konary drzew. Zmęczeni, przestraszeni zastanawiali się pewnie, czy uda im się przeżyć ten koszmar.

Podczas tego cyklonu, w sumie zginęło około dwa tysiące osób. W samym tylko Dhanushkodi osiemset. Pociąg, który w trakcie cyklonu jechał po moście Pamban i właśnie zbliżał się do Dhanushkodi, runął do wody, pchnięty przez silny wiatr i potężne fale. Nikt nie przeżył tej katastrofy, kolejnych sto pięćdziesiąt osób, zamkniętych w wagonach, zniknęło w głębinach oceanu.

Zaraz po tych wydarzeniach Dhanushkodi uznano za miejsce nie nadające się do zamieszkania.


Tragiczne wydarzenia powróciły w te, i nie tylko, rejony, niemal dokładnie co do dnia, w czterdziestą rocznicę po cyklonie. W 2004 roku, zderzenie płyt tektonicznych pod Oceanem Indyjskim, spowodowało koszmarne w skutkach trzęsienie ziemi i tsunami. Od epicentrum przesunięcia płyt, pierwsze fale pędziły tysiąc kilometrów na godzinę w różnych kierunkach. Im bliżej brzegu, tym wolniejsze, ale coraz wyższe i groźniejsze się stawały. W sumie dotarły aż do czternastu krajów, zabijając prawie trzysta tysięcy ludzi. Ta tragedia dotknęła między innymi, region Tamil Nadu i Sri Lankę. Tylko w tych dwóch krajach życie straciło blisko pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

To tsunami było jednym z najtragiczniejszych wydarzeń w znanej nam historii, spowodowanych czynnikami naturalnymi.


Miałam okazję rozmawiać z tymi, którzy przeżyli tę katastrofę sprzed kilkunastu lat, zarówno w Indiach jak i na Sri Lance, którą odwiedziłam parę miesięcy po wizycie w Maduraju. Ktoś opowiedział mi, że stracił wszystko, rodzinę i dobytek. Pociechą dla bólu stał się alkohol. Inni błogosławili Boga, że ochronił ich i ich domy, mimo że wszystko wokoło u sąsiadów, jak okiem sięgnąć, znalazło się pod wodą.


Przed pojawieniem się pierwszej wielkiej fali tsunami, woda oceanu cofa się daleko w głąb, odkrywając swoje dno. To jest charakterystyczny znak, że za moment dojdzie do tragedii. Wtedy ludzie jeszcze tego nie wiedzieli. Potem wraca, znowu zakrywając oceaniczne piaski, ale tym razem pędzi, nie zważając na swoje wodne granice. Uderza z potężną siłą we wsie i miasta. Fale tego tsunami sięgały trzydziestu metrów wysokości i pochłaniały wszystko na swojej drodze. Dopiero po dłuższym czasie ocean wraca na swoje miejsce, porywając w głębiny statki, samochody, domy, a przede wszystkim tysiące ludzi.


W Dhanushkodi, zanim przyszła pierwsza wielka fala, ocean także odkrył swoje dno. Ci, którzy byli tego świadkami i przeżyli, mówili później, że zobaczyli stary, zatopiony most między Indiami i Sri Lanką. Podobno, według starych zapisków, można było przejść po nim pieszo i że istniał do XV wieku. Dawno temu nazywano go Rama Setu, a potem Mostem Adama. Do tej pory woda w tym miejscu zakrywa tam ląd nie głębiej niż na metr. Kto go wykonał? Czy jest dziełem natury, czy człowieka? A może, wedle zapisków z eposu Ramajany, pochodzącego z około V wieku p.n.e, wykonał go bóg Rama, by uwolnić z rąk króla Sri Lanki, Rawany, swoją żonę Sitę, porwaną w indyjskich lasach? Do końca nie wiadomo. Stare pisma mówią również, że ten sam bóg nazwał owo miejsce Dhanushkodi, czyli “koniec łuku”.

Właśnie staliśmy na “końcu łuku”. Mogliśmy wyobrazić sobie legendarny most, teraz widzieliśmy jedynie jak stykają się ze sobą fale Zatoki Bengalskiej z falami Oceanu Indyjskiego. Brzegu Sri Lanki nie wypatrzyliśmy, mimo że dzień był bezchmurny.


Nieco w głębi Dhanushkodi stoi niewiele ruin, wspomnień po dawnym mieście. Kilka smutnych, samotnie wyrastających z piachu ścian kościoła, trzy wysokie kamienne łuki, pozostałość po dworcu kolejowym. Obecnie postawiono tam parę skromnych kramików z pamiątkami, głównie zrobionych z morskich muszelek i kamieni. Kilka ładnych muszli, znalezionych w płytkiej wodzie i kolorowa bransoletka ze stoiska, przypominają mi o tym interesującym, tajemniczym miejscu.


Ogromna siła tkwi w żywiole wody. Jest cudem, jest życiem, ale potrafi być zabójczy i bezlitosny. Kiedyś i ja prawie straciłam życie, topiąc się w rzece. Może dlatego mam do wody tak wielki respekt? W Indiach większość miesięcy mieszkałam kilkaset metrów od Zatoki Bengalskiej. Wiele godzin spędzałam na plaży, podziwiając z zapartym tchem jej fale, zakochałam się nich od pierwszego wejrzenia. Wsłuchiwałam się w ich szum i uderzenia o brzeg. Były dużo większe od tych, które do tej pory widziałam, nawet tych w Pucku podczas sztormu, dziewięć w skali Beauforta.

-Jak zdecydujesz się wejść do wody, uważaj na kręgosłup. Fala może cię uderzyć od tyłu i będzie problem - usłyszałam radę na początku mojego pobytu w Indiach.

W indyjskich falach się nie zanurzyłam. Potem tylko na Sri Lance, parę razy na plaży Unawatuna, ale tam woda była spokojniejsza.

Cóż, kiepski ze mnie pływak.




6. Jallikattu



Wraz ze świtem Bughva i ja stałyśmy na otwartym tarasie, witając Suryę, boga Słońca. Jak co roku w dniu przesilenia słonecznego, gdy to rusza w długą letnią wędrówkę, zaczyna się Pongal.

Pośrodku tarasu, na ogniu, stał nieduży kociołek, na którym leżał zwinięty liść bananowca i długa kiść imbiru z korzeniami. Do bulgoczącego mleka, Bughva dodała ryż, wcześniej już ugotowany i koniecznie ze świeżych plonów, oraz pokruszony cukier trzcinowy, jaggery.

Miejsce, gdzie gotował się Pongal, nazwa potrawy jest też nazwą święta plonów, zostało udekorowane wokoło rysunkiem oraz zapalonymi lampkami oliwnymi. Kociołek ustawiony był na wschodnią stronę, tam, gdzie budzi się słońce. Bughva przygotowywała świąteczne danie w skupieniu, a ja przyglądałam się tuż obok. Słychać było tylko świergot ptaków, ukrytych w drzewie przy małej świątyni z naprzeciwka.


Tak się zaczął mój dzień.

Wiedziałam jednak, że jest to dopiero początek kolejnych wrażeń z tego dnia w Maduraju. Rajesh miał w planach pokazać mi i Avinashowi Jallikattu, kolejną część tradycji od wieków związaną z Pongal.

Co się kryło za tym słowem? Nie miałam pojęcia więc czekałam z niecierpliwością, na to, by uczestniczyć w tych ważnym dla Tamilów rytuale. Co zobaczę? Piękne świątynie, udekorowane kwiatami i otoczone zapachem kadzideł? Procesje i śpiewy? Moja wyobraźnia sugerowała jakieś obrazy, ale trzymałam je na dystans, by być otwartą na coś nowego.


Tego dnia włożyłam tradycyjny hinduski strój, kurtis w pięknym ultramarynowym kolorze ze srebrnym wykończeniem. Wiedziałam, że jest to ważny dzień więc chciałam wyglądać odświętnie, by pokazać szacunek do innej kultury, której miałam być gościem.

Czułam podekscytowanie. Wszystko tego ranka zdawało się być zbyt powolne, śniadanie, przygotowanie do wyjścia… I po co znowu gra telewizor? czy nie powinniśmy już wychodzić? Nie mogłam się doczekać Jallikattu, dowiedzieć się co się za tym słowem kryje.

Rajesh wiedział, Avinash także, i chociaż był z dalekiej północy Indii a to miało być jego pierwsze uczestnictwo w Jallikattu, słyszał znacznie więcej ode mnie. Jestem z innego kawałka Planety, ten zakątek poznawałam dopiero dwa miesiące i niemalże każdy dzień zaskakiwał mnie czymś nowym, może nie zawsze pięknym, lecz niezmiennie dogłębnie ciekawym.


Wreszcie wyszliśmy z domu. Tym razem Rajesh zdecydował, że pojedziemy autobusem.

Do najbliższego przystanku szliśmy po kolorowych chodnikach, pełnych wzorów kolam. Przy głównej ulicy było tłoczno, ale niedługo później wsiedliśmy do prawie pustego autobusu.

Kontroler zapytał gdzie jedziemy, sprzedał nam bilety i standardowo zagwizdał na palcach, dając w ten sposób znak kierowcy, że może odjechać. Zatrzymywał się bardzo często więc autobus po paru minutach już był całkiem pełen.


Po kilku przystankach wysiedliśmy, wbijając się w zaludnione ulice. Podążaliśmy za Rajeshem, wciąż nie wiedząc gdzie się dokładnie kierujemy. Im dłużej szliśmy, tym bardziej ulice gęstniały od tłumu, stojąc czekali na coś, nie zważając na południowy skwar. Twarze, w większości męskie, zdradzały zaabsorbowanie czekaniem na coś ważnego. Wkrótce zobaczyliśmy ściany domów, dachy i tarasy, płoty i drzewa, oblepione krzyczącymi postaciami. Tafla niekończącego się tłumu, przedzielona była jedyną, pustą jak molo o świcie, drogą. Otoczono ją bambusowymi palami, między którymi rozpostarto metalową siatkę. W pewnym momencie Rajesh się zatrzymał, twierdząc, że to będzie dobry punkt obserwacyjny.

Na co?

Nagle zobaczyłam pędzącego byka. Ozdobiony malowanymi wzorami na rogach i łbie, gnał przed siebie, a za nim rozentuzjazmowana grupa mężczyzn. Próbowali dogonić i ujarzmić zwierzę za pomocą prowizorycznego lasso. Zaaferowana publika w tym nie pomagała i chyba takie było jej zadanie. Wielu śmiałków przeskakiwało na odgrodzony tor biegu zwierzęcia, by prowokacyjnie poklepać je po grzbiecie i szybko odskoczyć. Rozdrażnione uderzeniami cielsko, czasem wstrzymywało bieg, usiłując dopaść i bodnąć któregoś z atakujących. W powietrzu aż kipiało od szalonych emocji.


Przez pierwsze pół godziny moje serce pędziło w ogromnym tempie, jak najszybszy z byków. Stanęliśmy w miejscu, gdzie zakręt od naszej lewej zamieniał się w dłuższą prostą, wiodącą ku prawej stronie. Zza tego zakrętu wciąż nadbiegały byki, dziesiątki, setki byków! Tego się zupełnie nie spodziewałam. Niektóre z nich nie trzymały się wytyczonej trasy. Zdezorientowane tą gonitwą, przeskakiwały przez metalową, prowizoryczną siatkę prosto w grupę gapiów. Wtedy zapadała sekundowa cisza, która prawie momentalnie zamieniała się w jeszcze głośniejsze krzyki.

A co, jeśli któryś z byków wbiegnie, gdzie ja stoję? Setki kolorowych rogów migały tylko dwa, może trzy metry ode mnie. Zaczęłam nawet planować sposób ucieczki z miejsca, w którym stałam, w razie gdyby jedna z rozszalałych, rogatych głów przebiła się przez to nędzne ogrodzenie i chciałaby dać upust swojej frustracji. Wcale bym się nie zdziwiła żadnemu z tych biednych stworzeń, ale nie chciałam umrzeć w tak idiotyczny sposób! A więc... wskoczę na ten schodek, wespnę się na murek, a potem po rynnie... Ćwiczyłam w myślach i opracowywałam tę ucieczkę regularnie co chwila. Nie łudziłam się, że policjant stojący niedaleko, mimo że zdawał się mieć moje bezpieczeństwo na uwadze, byłby pomocny w tak dramatycznej sytuacji. Zresztą już wcześniej zaobserwowałam, że trudno mu było opanować wszechobecny tłum, pełen adrenaliny podkręconej emocjami i upałem.


Od początku pościgu, przez megafony zamontowane na wielu ulicznych słupach, dobiegał rozentuzjazmowany głos komentatora. Oczywiście mówił w języku tamilskim więc nic nie byłam w stanie go zrozumieć. Mimo kilku tygodni spędzonych na południu Indii, wciąż ten język brzmiał w moich uszach jak melodia bez pauzy, umożliwiającej wychwycenie krótkiej nuty, symbolizującej słowo. Od czasu do czasu pytałam więc Rajesha o tę krzykliwą treść, rozlegającą się z megafonów. Informowano na bieżąco, który byk jest najszybszy, kto zwycięża i kto następny startuje, czy ktoś zemdlał i kto właśnie zgarnął jedną z licznych nagród za ujarzmienie zwierzęcia.


Byki, biorące udział w Jallikattu, mają charakterystyczny garb za głową. Ta odmiana bydła nazywa się zebu, bardzo popularna w Indiach, głównie ze względu na swoją wytrzymałość w trudnych warunkach pogodowych. Jest mnóstwo jej podgatunków, ale każda ma właśnie taki garb. W Jallikattu przede wszystkim chodzi o to, aby za ten garb złapać i utrzymać zwierzę. W regionie Tamil Nadu są dwa główne sposoby urządzania tej konkurencji. Pierwszy to ten, którego właśnie byliśmy świadkami, czyli wypuszczanie byków na ulice, gonitwa za nimi i próba złapania ich za garb na linę. Drugi, bardziej popularny, to wypuszczenie byka na zamkniętą arenę, na której jeden z wielu już czekających tam zawodników, musi otoczyć ten byczy garb swoimi ramionami, zamknąć w pierścień rąk i nie dać się zrzucić przez co najmniej trzydzieści sekund. Zasady mogą się od siebie nieco różnić.


Avinash oddzielił się od naszej dwójki, biegał z aparatem po zapchanych ulicach, szukając pełnych dramaturgii ujęć. Ja i Rajesh po jakimś czasie także postanowiliśmy zmienić punkt obserwacyjny. Przebijaliśmy się przez gąszcz głów i ryk okrzyków, tylko czasem ktoś nagle milknął na kilka sekund, widząc moją odmienną karnację. Jasnoskóra blondynka w takim miejscu to naprawdę ewenement. Niektórzy spiesznie robili mi zdjęcie, pytając o zgodę lub nie. Jallikattu nie jest rozrywką popularną wśród turystów. Pośród tłumu, widziałam tylko jedną starszą zagraniczną parę, chyba nieco zdezorientowaną, bo szli po drodze, wytyczonej dla pościgu.

Zajęło nam kilka minut, by utorować sobie przejście do niewysokich schodów, które obydwoje uznaliśmy za wystarczająco bezpieczne miejsce na obserwowanie widowiska. Choć atmosfera była gorąca jak pogoda, tych kilka stopni schodów wystarczyło mi, by poczuć się bezpieczniej niż wcześniej. Wiedziałam, że żadne zdezorientowane rogi mnie tam nie dosięgną. Serce przestało mi łomotać i już na normalnym oddechu mogłam uczestniczyć w szalonym madurajskim Jallikattu. Widzieliśmy stamtąd znacznie większy obszar okolicy. Zaraz przed nami było, rozłożone niczym ośmiornica skrzyżowanie, od którego rozchodziło się kilka ulic. Każda z nich otoczona była rzędem niskich sklepików i domków, które albo przylegały do siebie, albo były połączone niskimi murami. Za nimi wznosiły się kolejne wyższe domy z płaskimi dachami, służącymi za tarasy. Cała okolica niezmiennie była pełna gapiów. Jak się okazało, nieco z góry schodów było to wyraźnie widoczne, siatkę zabezpieczającą tor biegu, zamontowano tylko na określonym kilkudziesięciometrowym odcinku drogi. Dalej nie było żadnej barierki ochronnej między ludźmi a bykami. Zwierzęta wbiegały wszędzie: między budynki i między gapiów, na prywatne podwórka i nieczynne teraz stragany. Spychały każdego we wszelkie możliwe kryjówki. Zdarzało się, że byki, pędząc w tym samym momencie z różnych uliczek, wpadały na siebie na skrzyżowaniu, przeskakiwały przez siebie, zderzały cielskami. Gdy jakaś sytuacja stawała się niebezpieczna, mężczyźni w pośpiechu wskakiwali na samochody, czy wbiegali do domów. Gdy byk pędził w stronę jakiegoś wozu, w jednej sekundzie karoseria zamieniała się w stertę wierzgających uciekających ciał, by po kilku sekundach, gdy kopytne niebezpieczeństwo oddaliło się na bezpieczną odległość, samochód znów odzyskiwał swój pierwotny wygląd.


Wyraźnie nerwowe krzyki dobiegły mnie z lewej strony. Kilka metrów ode mnie pewien mężczyzna podczas ucieczki przed rogami, wpadł do przypadkowego domu, do którego drzwi były otwarte. Na jego nieszczęście właściciel posesji nie był wyrozumiałym człowiekiem. Doszło do regularnej bijatyki. Szarpiąc się i używając pięści twardych jak kamienie, wytoczyli się na ulicę. Otoczył ich krąg gapiów, których uwaga na moment odwróciła się od pościgu. Nie zapowiadało się na zakończenie walki dobrowolnym rozejmem, ale szybko zjawiła się policja, która rozdzieliła dwa kotłujące się ciała.


Gdzieś po drugiej stronie ulicy rozległ się głośny śmiech, wymieszany z krzykiem. To jakiś mężczyzna tak przestraszył się nacierającego na niego byka, że nie zważając na śmierdzące konsekwencje, postanowił się ratować, zanurzając się po kolana w otwartym ścieku. Byk nie był durny, wiedział, kiedy przestać gonić desperata, by nie zamoczyć nawet jednego kopyta. Tuż obok nieszczęśnika, który wpadł do rynsztoka stała grupka mężczyzn, którzy wydawali się czymś mocno podnieceni.

-Jeden z nich właśnie wygrał motor - Rajesh wskazał na młodego chłopaka, oglądającego nowy pojazd.

-Ale to nierozsądne, że on tu z nim stoi, byk może przecież...

Nie skończyłam zdania, bo właśnie rozjątrzone zwierzę staranowało motor.

-Karma wraca - szepnęłam.


W normalne dni ulice Indii wypełnione są pojazdami aż po krawężniki. Tego dnia, z wiadomych względów, zaparkowanych pojazdów było w tym miejscu zaledwie kilka: policyjny wóz, karetki, kilka tuk-tuków. Jeden z nich, zupełnie bezmyślnie, zaparkowany był na drodze przy skrzyżowaniu dróg, tam gdzie biegały byki. Co gorsza, w środku pojazdu siedziało kilka osób, najwyraźniej chcieli być bliżej tego szaleństwa. Doczekali się, jedno z rozsierdzonych zwierząt z impetem wpadło na tuk-tuka, jedno z trzech kół, przednie, uniosło się ponad ziemię. Na szczęście pojazd nie przechylił się mocniej i wydawało się, że nikomu nic się nie stało. jedynie wgnieciona karoseria i ślad po rogach został na pamiątkę. A przecież wystarczało kilkadziesiąt centymetrów, by rogi wbiły się w ludzi, tuk-tuk to mizerny pojazd, taki zabudowany większy rower na silnik.


Moją uwagę zwrócił stojący nieopodal ogromny ambulans, nigdy wcześniej takiego nie widziałam. Okazało się, że jest przeznaczony dla rannych byków. Jedną z ważnych zasad Jallikattu, jest zapewnienie im bezpieczeństwa. No cóż, w takim razie dba się jedynie o ich ciała, gdyby można było zrobić rentgen uczuć, ukazujący przestraszonego byka, ta tradycja już dawno byłaby zlikwidowana, o co z resztą, jak dowiedziałam się później, regularnie walczą obrońcy praw zwierząt.

W 2014 roku, Sąd Najwyższy Indii, po złożeniu sprawy przez PETA, ABWI i inne stowarzyszenia walczące o prawa zwierząt, zabronił organizowania Jallikattu. Głównym argumentem była bezsensowna brutalność wobec zwierząt. Nieraz pojono je alkoholem, czy godzono je w ogon lub inną część ciała, by je rozjuszyć. Niedługo po decyzji sądu na ulice wyszły tysięczne tłumy, wyrażając sprzeciw i żądając przywrócenia tej konkurencji. Urząd madurajski wprowadził więc kilka zmian, dotyczących zasad organizacyjnych oraz nakazał dokonania specjalistycznych badań zwierząt oraz uczestników. Trzy lata później byki powróciły na swoje tory.

Czy każdy, który zmierzył się tego dnia z bykiem przeszedł odpowiednie badania? jestem pewna, że nie.


Ja i Rajesh przylgnęliśmy plecami do wysokiego muru, zamykającego stopnie schodów. Tylko wtedy mógł on nam dać odrobinę ulgi od skwaru. Pomiędzy cieniami słońce rozlewało się gorącym jak lawa strumieniem. To była najgorętsza pora dnia. Niby styczeń, czyli środek zimy, a temperatury dopiero zaczynały wzrastać z każdym dniem i tygodniem, aż do maja. Na deszcz w tym okresie raczej nia ma co liczyć. W południowych Indiach monsun przychodzi dopiero w październiku i może trwać do końca grudnia.


Tego dnia, podczas Jallikattu, było może około trzydzieści w cieniu, na słońcu trudno było wytrzymać. Nie wszyscy mieli ten luksus, by schronić się w cieniu przed promieniami.

Pół metra nad moją głową, na murze, o który się opierałam, siedział młody mężczyzna. Jego wielki czerwony turban i bardzo ciemna karnacja, były jedyną ochroną przed poparzeniem słonecznym. Miał bardzo skupioną twarz i niewzruszoną pozę. Opanowanie wyróżniało go z rozkrzyczanego tłumu i tym zwrócił na siebie moją uwagę. Być może Jallikattu już go nieco znudziło, a może stracił w podobnym pościgu kogoś z bliskich? Za bykami bezkarnie może biec każdy chłopiec i mężczyzna, jeśli tylko ma odwagę i odpowiedni poziom adrenaliny. Widziałam nastolatków i nawet jeszcze młodszych, w tej pogoni. Wtedy pytałam w duchu, co za rodzice pozwalają brać udział dziecku w tak niebezpiecznej konkurencji? I za moment ganiłam samą siebie. Przecież to inna kultura! W Indiach rodzice są zapewne dumni z pociechy w takiej sytuacji. Tam jak nigdzie indziej odwaga budzi respekt. Nawet ta z mojej perspektywy, bezmyślna.


Miałam okazję spędzić w Indiach czas ich zimy oraz lata i zaobserwować kilka różnic między porami roku tym regionie. Zima jest zielona. Lato jest w kolorze spalonej, ugrowej ziemi. Więcej jest jej wyschniętych połaci. Zimą można boso chodzić po chodniku i betonie, latem jest to prawie niemożliwe, trzeba uważać, by się nie poparzyć. Zimą jazda na motorze daje przyjemny chłód, latem na motorze człowiek zderza się z gorącym, niczym z suszarki do włosów, powietrzem. Różnica temperatury między sezonami to co najwyżej dziesięć stopni Celsjusza.


Już od kilku godzin otaczała mnie kakofonia dźwięków. Wyli ludzie, wyły megafony. Tylko główni bohaterowie wydarzenia, byki, były ciche. Uderzenia ich kopyt zagłuszał piach a pojedyncze prychnięcia tłumiła plątanina ludzkich głosów.

Jakże odległa była moja poranna wizja o tym dniu od tego, co zobaczyłam. Świątynią pełną ludzi stała się ulica, modlitewne szepty ustąpiły burzy okrzyków, zamiast zapachu kadzideł unosił się zapach potu i kurzu. Jedna rzecz była jednak wspólna. Chwila, gdy wkracza się w tu i teraz i nie ma przeszłości ani przyszłości. Gdy ktoś biegnie za bykiem lub przed nim ucieka musi być skupiony myślą i ciałem na teraźniejszości, jak mnich, który bez trudu odczuwa każdą część swojego ciała i umysłu.


Indie to zupełnie odmienny kraj. Nawet więcej: Planeta Indie na planecie Ziemia. W tym społeczeństwie bardzo silnie zakorzeniona jest tradycja. Jestem przekonana, że Jallikattu pozostanie na długo w tej formie, w jakiej istnieje dziś. Z szaleństwem, dziką radością, strachem i bólem i igraniem ze śmiercią. Nieraz, będąc w Indiach, powtarzałam, że jeśli zmieni się ten kraj będzie to oznaczać koniec naszej cywilizacji takiej, jaką znamy.

Ewidentnym symbolem tej dzikiej niepowtarzalności Indii jest Jallikattu. Z perspektywy przybysza, trudno jest mi to wydarzenie zakwalifikować do świątecznego obrzędu. Owszem, noszenie jajek w koszyku do spryskania ich wodą i nazywanie tego koszyka święconką, też brzmi irracjonalnie, no ale przy tym nie leje się krew tylko woda, i nie ryzykuje się utraty życia, jeśli już to tylko czasu. Każda religia, w mniejszym lub większym stopniu, z pięknych idei przepoczwarza się w abstrakcyjne rytuały, zamieniające duchowość w biznes. Właśnie tak postrzegam Jallikattu. Śmiałkowie, którym udaje się ujarzmić byka, mogą wygrać nagrody sponsorowane między innymi przez partie polityczne. Za okiełznanie zwierza zwycięzcy poszczególnych drużyn stają się posiadaczami mebli, materacy, a nawet motoru, najważniejszego środka transportu w Indiach. W ten sposób Politycy zyskują nowych zwolenników.

A jednak, dla wielu uczestników, ani meble, ani motor, nie były najważniejsze w całej tej gonitwie. Zwycięzcy Jallikattu, śmiałkowie, bohaterowie święta, cieszyli się większym poważaniem wśród kobiet. Łatwiej więc im było potem znaleźć żonę. Ślub to jedno z najważniejszych, jeśli nie najważniejsze, wydarzenie w życiu Indyjczyka. Rodzina to świętość, w tej części świata praktycznie nie ma singli. Presja nałożona na budowanie rodziny, odczuwana jest na każdym kroku. Dzięki Jallikattu, zwycięzca mógł zaimponować niejednej niewieście i w ten sposób zdobyć jej rękę, a może nawet serce.

Nie widziałam zbyt wielu kobiet, obserwujących Jallikattu. Niewidzialne a jednak najważniejsze. Nie ma znaczenia, bo wszystkie media, telewizja i gazety, poinformują, kto wygrał, komu się powiodło. Powiedzą także, kto ucierpiał i stracił życie. Co roku ktoś ginie.


Po kilku godzinach pędu ludzi i byków, przegranych i wygranych pełnych materaców, szafek i motocykli, emocje publiki zaczęły opadać. Słońce kończyło swój jaskrawy dzień, ulice przebrały się w długie cienie, pośród których wciąż poruszało się mnóstwo ludzi, ale już tempem spokojniejszego wieczoru. Powoli przychodził klimat Indii, pełnych spokojniejszych emocji, zamkniętych w indywidualnych światach.

Ruszyliśmy w stronę autobusu, wszędzie po drodze było widać znaki gonitwy, gdzieniegdzie odpoczywał byk, mężczyźni rozmawiali o wrażeniach z dnia,


Na znanych mi już uliczkach niedaleko domu Rajesha, rozlegała się indyjska muzyka. Im głębiej w nie wchodziliśmy, tym głośniejsze i wyraźniejsze stawały się dźwięki. Po chwili, na końcu jednej z ulic, zobaczyliśmy spory tłumek kobiet, mężczyzn i dzieci. Sąsiedzi mieli wspólny, świąteczny czas. Wystawili na zewnątrz sprzęt grający, śmiali się, słuchali indyjskich przebojów. Gdy gromadka chłopców nas zobaczyła, podbiegli, złapali mnie za ręce i zaprosili nas do swego rozbawionego grona. Jeden z mężczyzn trzymał mikrofon, nawet nie wiem kiedy, pojawił się z nim przede mną. Chcąc nie chcąc, uwaga wszystkich skierowała się na mnie.

-What is your name? - zapytał, przystawiając mi mikrofon pod nos.

Odpowiedziałam. Wymienialiśmy się uśmiechami. Tak, wiem, indyjskie imię.

-Where are you from? Do you like India?

Naprawdę polubiłam Indie, tę dzikość i wrażliwość, nieokiełznaną naturę. Powiedziałam, że na pewno tu wrócę.

-Zatańczysz z nami?

-Tańcz, tańcz! - krzyczały dzieci.

Wokół mnie zrobiono mały krąg pustej przestrzeni. Mężczyzna, obsługujący sprzęt grający, włączył od początku indyjską piosenkę. Wszyscy zaczęli klaskać w rytm dźwięków. To był magiczny dla mnie moment. Kocham muzykę, kocham taniec. Nogi same zaczęły mi skakać do cudownego dźwięku bębnów i innych hinduskich instrumentów. Po chwili dołączyło do mnie kilku chłopców i kobiet. Wspólnota, muzyka, spontaniczna zabawa na ulicy. Wirowałam, wirowały dzieci, wirował piękny świat. Czułam się wspaniale.

Gdy piosenka się skończyła, jedna z kobiet podarowała mi różowy szalik w kratkę, mam go do dzisiaj. Zawsze się uśmiecham do tych wspomnień, gdy go zakładam.




7. Sen



Kilka miesięcy od pobytu w Indiach miałam sen.

Patrzyłam z dalszej perspektywy na skrzyżowanie trzech dróg, otoczonych niewysokimi zabudowaniami. Na ich połączeniu stał czarny byk. Dzieliło nas zaledwie kilka metrów. Wpatrzony we mnie jak w czerwoną płachtę torreadora na arenie, wyglądał jakby miał ruszyć z kopyta prosto na mnie. Otaczała nas głucha cisza całkowicie wyludnionego miasta. Tylko długie smugi ciepłego popołudnia światła wiły się wśród cieni budynków. Nie czułam strachu, ale moja uwaga była skupiona na zwierzęciu tak jak jego na mnie. Wiedziałam, że muszę znaleźć bezpieczne miejsce, zanim ruszy pędem w moją stronę. Sunąc wolno przy ścianach domów, poczułam w którymś momencie za moimi plecami otwarte nieduże przejście. Byk ruszył ku mnie, ale ja szybko weszłam w zielony tunel zabudowań, przykrytych równie zielonym stropem, zawieszonym metr nade mną. Dość długi korytarz był tak wąski, że moje ramiona w tym samym czasie dotykały równoległych ścian. Pomyślałam, że to wielkie zwierzę się za mną nie przeciśnie, byłam bezpieczna. Szłam dalej, aż po lewej zobaczyłam pusty, przestronny pokój. Zobaczyłam tam zacienioną sylwetkę mężczyzny, stał wpatrzony we mnie dzikim wzrokiem, jakim chwilę wcześniej mierzył mnie byk. Zdawało mi się, że czekał na moje przybycie. Wtedy się obudziłam.


Głośne, szalone, nieokiełznane i nieprzewidywalne, a jednocześnie najcichsze, najgłębsze i skupione. Takie są właśnie Indie, emocje świata stłoczone w jednym miejscu. Owa intensywność może przestraszać czy zachwycać, ale na pewno nigdy się nie jest na nią obojętnym.


Na pewno wrócę.

Tęsknię.



Niektóre zdjęcia sa moje, niektóre Avinasha I Rajesha. dziekuję Wam za udostępnienie ich, moi Przyjeciele.

Some pictures are mine, some of them made by Avinash or Rajesh. Thank you for the pictures, my Friends.

299 views0 comments

Recent Posts

See All

Comments


bottom of page